Michał Konarski, INTERIA: Jakiś czas temu odsunął się pan od środowiska żużlowego. Potrzebował pan odpoczynku? Mirosław Wodniczak, były prezes Ostrovii: Na pewno. Niektóre sytuacje podczas finałowego meczu w 2015 roku nie wyglądały tak, jak powinny były wyglądać. Pewne emocjonalne wydarzenia spowodowały jednak, że tak się stało. Ładnych parę lat nie mieliśmy w Ostrowie ekstraligi i każdemu bardzo zależało. Nerwy zrobiły swoje. Moje życie bez żużla jednak nie zubożało, a wręcz przeciwnie. Mam więcej czasu dla rodziny i dla siebie. Czyli zmiana priorytetów wyszła panu na korzyść. Uważam, że tak. Trudno podzielić obowiązki, jak ma się jednocześnie być prezesem klubu i mieć własną firmę. Albo jedno, albo drugie. Inaczej się nie da. Wspomniał pan o sytuacji po meczu z Lokomotivem. Było o tym bardzo głośno. Co tam się stało? Padły niepotrzebne słowa. Trener Cieślak był wówczas moim pracownikiem. Uznałem, że lekceważny swoje obowiązki. Trzymał lizaka w buzi. Zachowywał się dziwnie, jak na człowieka uważanego za jednego z najlepszych trenerów w Polsce. Zagrały emocje i myślę, że lepiej do tego nie wracać. Trzeba trzymać kciuki, by udało się awansować w tym sezonie. A rozmawiał pan z trenerem Cieślakiem już na spokojnie? Od tego czasu się nie widzieliśmy, bo ja już zdecydowanie mniej aktywnie uczestniczę w tym wszystkim. Może z trzy razy byłem na żużlu od tamtego finału. I to na dodatek w Bydgoszczy oraz Toruniu. Lubię tor przy Sportowej, bo kojarzy mi się ze świetnymi turniejami GP w znakomitej obsadzie. Śledzi pan to, co się aktualnie dzieje w tym sporcie? Z pamięci to klasyfikacji w GP nie podam (śmiech). Ale czasem oglądam. Tylko to już nie jest to, co kiedyś. Oczywiście bardzo się cieszę z sukcesów Bartka Zmarzlika. Niemniej jednak jakoś nie ma w tym już takiej adrenaliny. Kiedyś człowiek po prostu nie mógł się doczekać następnego turnieju. Teraz to jakoś spowszedniało. Nie wiem, co jest tego powodem. A ja wiem. Dla wielu osób brak Golloba to brak emocji. Bardzo możliwe, że tak samo jest u mnie. Jeździł w czasach starej gwardii, którą chciało się oglądać. Adams, Crump, Rickardsson, Hancock, Hamill. Ja w żaden sposób nie ujmuję obecnym uczestnikom, bo to ludzie w swojej profesji wielcy. Chodzi mi tylko o to, że wychowałem się na innych nazwiskach. To teraz tak szczerze - żałuje pan wejścia w żużel? Czy podjąłby się pan tego raz jeszcze? Na pewno dzisiaj już nie brnąłbym w to tak daleko. To są ciągłe nerwy. Ekstraliga była naprawdę blisko, mieliśmy wstępnie dogadanych zawodników na elitę. Sponsorzy też byli, nawet przyjechali na mecz z Lokomotivem. Na chwilę obecną chyba już bym więcej w to nie wskoczył. Co uważa pan za swój największy żużlowy sukces? Udało się wyprowadzić klub na prostą i pokazać, że można jechać bez długów. Mieliśmy dobry zespół i fajne międzynarodowe imprezy, takie jak SEC. Wypromowaliśmy Ostrów w kilkudziesięciu krajach świata. Był pełen stadion i to naprawdę cieszyło. Sama współpraca z One Sport także była czymś przyjemnym. A jest coś, co można było zrobić lepiej? Można było niektórych zawodników zamienić na innych. Pewnie pan wie, kogo mam na myśli. Akurat tak się złożyło, że nie wszyscy, których chcieliśmy w drużynie mieli ze sobą dobre relacje. Skupiliśmy się na dobrym trenerze, a można było mieć równie dobrych żużlowców. Może byłoby inaczej. Nie ma sensu rozdrapywać ran. Była też dość głośna sprawa ze światłem podczas meczu z Wandą Kraków. Pamiętam. Nie mam pojęcia, co się stało. Ja na pewno w tym palców nie maczałem. Doszło po prostu do awarii. To były błędy budowlane popełnione przy budowaniu oświetlenia na szybko przed imprezami międzynarodowymi jeszcze za czasów KM Ostrów. Tak zwana "prowizorka", no i tak to się skończyło. Pytam dlatego, że Karol Baran zarzucał wam celowe działanie. Pan Karol lubi dużo mówić. Mógłby jednak czasem też spojrzeć na siebie, bo o nim też dużo można by powiedzieć. Lepiej, żeby zajął się sobą. Nikt nikogo za rękę nie złapał. Ja byłem na wieżyczce, a światło po prostu się zepsuło. W 2016 roku pojawiła się informacja, że chciał pan kupić Stal Rzeszów. To prawda? Było coś takiego. Zadzwonił do mnie tamtejszy prezes i złożył taką propozycję. Powiedziałem, że jeśli to wam pomoże przetrwać, to nie ma najmniejszego problemu. To jednak były tylko przymiarki i ostatecznie nic z tego nie wyszło. Miał być to ratunek dla klubu, bo groziło mu co najmniej roczne zniknięcie z żużlowej mapy Polski. To na koniec z innej beczki. Dlaczego mimo obecności tak wielu dużych nazwisk i wielkich pieniędzy, żużel wciąż często traktowany jest zaściankowo? Myślę, że jest to kwestia bardzo złożona. Przede wszystkim żużel ma utrudniony start choćby w porównaniu do piłki nożnej. Dzieciak na motocyklu to jednak większe ryzyko kontuzji i nigdy nie jest pewne, jak dana kariera się potoczy. Z piłką takiego zagrożenia nie ma. Może mu po prostu nie wyjść i tyle. Żużel wymaga poza tym wielkich nakładów finansowych. Dlatego też nie każdy ma ochotę się w to pakować. Lepiej chłopaka pchnąć w kierunku piłki nożnej, która nie dość, że znacznie bezpieczniejsza, to jeszcze popularniejsza. A może to przez te wszystkie afery, które non stop się pojawiają. To jest małe środowisko, więc wszystko widać, jak na dłoni. W piłce jest znacznie więcej klubów i zawodników, więc to się rozmywa. W żużlu można dostrzec każde potknięcie. A propos afer z oponami i innymi rzeczami, to ma pan rację. Jeszcze do tego te lotne starty. Jak słyszę o mikroruchach, to mi się niedobrze robi. To jest nienormalne. Zagubianie rywalizacji. Ktoś wytrenował start do perfekcji, więc to jego zasługa. Zawodnik ruszający się pod taśmą podejmuje przecież wielkie ryzyko. Jak tylko zaczyna się dyskusja o tym, czy start był nieprawidłowy, wyłączam dźwięk.