- Co jest większą miłością Tomasza Lorka? Tenis czy żużel? - rozpoczęliśmy rozmowę z dziennikarzem Polsat Sport. - Dobre pytanie. Żużel od kołyski, więc na pewno miłość do tego sportu jest dłuższa. - Podobno gdy miałeś miesiąc, to tata pierwszy raz zabrał cię na stadion. - Niestety nie mogę tego sprawdzić, ale tej wersji będę się trzymał. Muszę wierzyć mamie (śmiech). Te najmłodsze lata, gdy razem z ojcem odwiedzałem Stadion Olimpijski to były super czasy. Nawet dziś, jako starszy pan, za nimi tęsknię. Henio Piekarski, Wojtek Kończyło, Henryk Jasek, Henio Zieja. Wszystkiego wtedy w klubie z Wrocławia brakowało, ale było cudnie. Chodzili tylko wierni fani na tę Spartę, która jakoś tam się turlała na tym jednym goddenie, ale miało to swój niewiarygodny, taki oldskulowy klimacik. Do dziś pamiętam też finał DMŚ we Wrocławiu w 1980 roku. Tata mnie zaprowadził pod parking, gdzie podczas treningu mogłem sobie zrobić zdjęcie z świeżo upieczonym mistrzem świata z Ullevi Michaelem Lee, a na trybunach zaimponowałem czechosłowackim kibicom, bo nie wierzyli, że w chłopak w wieku 7 lat może tak skrupulatnie zapisywać w programie zawodów punkty, czasy itd. W drużynie Czechosłowacji, walczącej wtedy z Polakami o brąz, startował wtedy Petr Ondrasik, który dzisiaj jest szefem klubu Olimp Praga i już czwarty rok z rzędu zaprosił mnie do poprowadzenia spikerki podczas turnieju Grand Prix. Dlatego to takie wspomnienie sentymentalne i pokazujące jak historia zatoczyła koło. Od brzdąca kochającego żużel od kołyski, po człowieka który może sobie robić spikerkę na Grand Prix. To pokazuje, że warto mieć pasję, być naprawdę zakochanym w czymś i mieć cierpliwość żeby spełniać marzenia. - A w jaki sposób ta pasja zamieniła się w pracę dziennikarską? - Babcia pamięta jeszcze czasy jak na kocu układałem sobie kredki świecowe, które imitowały żużlowców i po powrocie z przedszkola czy szkoły robiłem próby komentarza. Potem to zostało jeszcze graficznie wzbogacone (śmiech), bo tata ściągał skądś, niedostępne wówczas w Polsce gazety "Speedway Star" i wycinałem z nich zdjęcia najlepszych żużlowców świata. Nigdy nie chciałem uprawiać sportu w sposób profesjonalny. Od najmłodszych lat marzyłem za to, aby swą wiedzą i wyobraźnią zarażać ludzi pasją do żużla i innych dyscyplin. Co ciekawe po latach ten "Speedway Star" zaproponowałem mi rolę felietonisty, co poczytuję sobie za ogromny zaszczyt. - Kiedy kibice po raz pierwszy mieli okazję cię usłyszeć w telewizji? To było na antenie nieistniejącej już Wizji TV? - Nie, nie. Jeszcze przed Wizją była telewizja Echo, wrocławska prywatna stacja piracka, która nie wiem jak ściągała sygnał, ale było w niej bardzo dużo anglojęzycznych produkcji. Mając 16 lat, pewnego razu pojechałem po prostu do ich redakcji, na 20. czy 21. piętro nieistniejącego już budynku Poltegor we Wrocławiu. Był tam Ryszard Szołtysik i powiedziałem mu, że chciałbym komentować speedway, bo zrobię to lepiej niż ci co u pana komentują. Ten odpowiedział: O arogancki typek!, ale kazał mi wziąć magnetofon Grundig i przyjechać na Złoty Kask. Tam nagrałem swój komentarz na taśmę, który później odsłuchano w redakcji. Szołtysik d razu mi powiedział, że jak będzie dobrze to zadzwoni, a jak nie, to znaczy że jestem słabiutki. I po odsłuchaniu relacji zadzwonił. Tak zacząłem komentować żużel i robić materiały reporterskie o tym sporcie. Były wtedy takie "złote czasy", że można było z murawy biec do Janka Krzystyniaka, który leżał ubłocony po upadku na torze Stadionu Olimpijskiego i pytać go jak się czuje. To było kompletnie coś nowego. Ludzie byli wychowani na telewizji publicznej i oburzali się na zasadzie "co to za gówniarz tam biega i podkłada zawodnikowi pod kask mikrofon, gdy ten cierpi i zwija się z bólu?". Ja nie wiedziałem czy to jest dobre, ale tak czułem, robiłem tak jak mi podpowiadało serce. - A w jaki sposób znalazłeś się w Wizji TV? - Napisałem CV i zadzwonił do mnie dyrektor Władysław Puchalski, który siedział wtedy w Anglii u Davida Turnera, który miał doświadczenie producenckie, pracował m.in. w Sky Sports. On przeczytał to moje CV napisane po angielsku i stwierdził, że jeśli ten gość kocha żużel tak jak pisze o nim, to chce go zobaczyć. Przyjechałem więc do Gorzowa na próbę i usłyszałem od niego, że mam taką ikrę i charyzmę, głos i wiedzę, że chciałby mieć w zespole dziesięciu takich Lorków. Tak się zaczęły moje wyjazdy na ligę angielską. Z wychowaną w Wolverhampton Suzi Perry, dziś prezenterką Moto GP, fantastyczną koleżanką dzieliliśmy park maszyn i nie wchodziliśmy sobie w paradę. Jak ona robiła wywiad z Samem Ermolenką, to ja z Billym Hamillem itp. Zawsze kochałem dziennikarstwo brytyjskie, czy to muzyczne czy sportowe, tam najpierw liczy się pasja, a potem warsztat. Myślę, że od tych ludzi, którzy tam wtedy pracowali, dostałem najlepszą szkołę dziennikarską, jaką mogłem dostać. Później podobną szkołę przeszedłem dopiero w Polsacie Sport, podczas wyjazdów na Formułę 1. Jako reporterowi było mi bardzo trudno, bo Polaków wcześniej na paddocku prawie w ogóle nie widywano. Oczywistym było, że Lewis Hamilton szybciej udzieli wywiadu BBC, stacji o globalnym zasięgu, niż Polsatowi. To mnie jednak nauczyło jak nawiązywać relacje z zawodnikami, mechanikami itd.. Wywiady z takimi ludźmi jak Jackie Stewart (brytyjski kierowca F1, trzykrotny mistrz świata - przyp. red.) czy Damon Hill (mistrz świata F1 z 1996 roku) do końca życia będę pamiętał. - W świecie żużlowym najbardziej chyba jednak jesteś kojarzony jako reporter w cyklu Grand Prix. To się wydarzyło dopiero gdy przeszedłeś do Canal+? - Nie. Już Wizja TV robiła Grand Prix, między innymi w Coventry w 1999. - Aaa. To są te słynne zawody, gdy wcisnąłeś się do budki telefonicznej. - Tak, tak. Wtedy Ole Olsen rozmawiał telefonicznie z nieżyjącym już sędzią Istvanem Darago. Tomek Gollob walczył wtedy o mistrzostwo świata i nagle w małym finale zwolnił, bo zasugerował się światłami, które nagle się zaświeciły. Trudno powiedzieć czy to były światła z wyścigów psów czy to sędzia się pomylił. W każdym razie Jason Crump awanturował się wtedy mocno, że wszystko było ok i nie należy powtarzać biegu. Moje zachowanie i wpychanie się z mikrofonem to był impuls. Anglicy uczyli mnie ogłady, a ja czułem podskórnie, że tak należy robić, dać kibicowi natychmiastową informację. Myślę, że dziś takiego przekazu trochę brakuje. Wszystko jest sterylnie zrobione, jest ścianka do wywiadów ze sponsorami, przed którą ustawiają się żużlowcy. Marketingowo, biznesowo pewnie się to zgadza, ale nie przyciąga nowych kibiców do żużla, bo zabija dynamikę przekazu, którą powinny cechować się sporty motorowe. Im więcej kontrolowanego chaosu tym lepiej. W Polsce nikt przede mną tego nie robił i spływała wtedy na mnie cała masa krytyki. W Formule 1 było znacznie większe zrozumienie do tego typu akcji. Jak Vettel miał problemy z bolidem i po awarii z niego wychodził, to się do niego biegło i gadało, chcąc złapać jego reakcję, emocję na gorąco. To było prawdziwe. - Tę prawdę i emocje moim zdaniem skutecznie zgasiła PGE Ekstraliga. Dbając o wartość marketingową swego produktu założyła żużlowcom "kagańce na twarze". Dziś niewielu jest w stanie coś kontrowersyjnego powiedzieć czy przekląć, bo od razu mogą spodziewać się kar. - Żużel to jest taki sport, który powinien emanować i epatować emocjami, prawdziwością. Zawodnicy czy mechanicy to bardzo kolorowe postacie. Szczególnie tych ostatnich jest bardzo mało w blasku fleszy, a szkoda, bo kibic miałby większe zrozumienie, wiedząc jak dużo poświęcenia, pracy i wysiłku kosztuje ich przygotowanie do zawodów, czy jakie mają przygody, jak np. Jakub Miśkowiak, którego bus ostatnio podczas podróży ze Szwecji do Częstochowy na finał MMPPK zderzył się z sarną itd. Gdy zawodnik powie coś kontrowersyjnego czy przeklnie, to to jest fajne i nie powinno się kibiców i sportowców z tego okradać. Dlaczego freestyle motocross ma taką rzeszę fanów na świecie? Tam dziennikarze mogą przyjechać dzień przed zawodami i mają swobodny dostęp do najlepszych gości. Im więcej pytań szorstkich, niebanalnych, niesztampowych, tym lepiej. Można nawet zapytać o seks, oczywiście jeśli zrobi się to inteligentnie i elegancko. Wiadomo, że wszystko musi mieć swoje ramy. Naturalnym jest, że np. podczas Gali Ekstraligi zdjęcia czy wywiady powinny się odbywać do pewnego momentu, bo potem zawodnik, który po sezonie ma prawo napić się drinka, niekoniecznie musi być z nim w ręku sfotografowany i kręcona z tego afera. Jestem jednak orędownikiem, w obrębie pewnych ram, większej swobody, której czasem brakuje też samym żużlowcom. Niektórzy np. uwielbiają sobie robić zdjęcia z fanami, rozmawiać z nimi, a w erze COVID-19 byli tego całkowicie pozbawieni. Rozumiem, że koronawirus wymusił pewne rozwiązania, ale nie znam dyscypliny, która na dłuższą metę byłaby w stanie przetrwać bez kibiców. Moje zdanie jest takie, że polski żużel musi się nauczyć otwartości na świat. Dostęp do żużlowców dla fanów powinien być ułatwiony, a w wywiadach więcej powinno być treści prawdziwej. Nawet po chłopsku wyrażona myśl jest lepsza, niż sztuczne upiększanie. - Mam wrażenie, że wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Ekstraligi żużlowcy często odpowiadają jak politycy, którzy codziennie od rzecznika danej partii otrzymują informację z przekazem dnia i uczą się tych odpowiedzi na pamięć. - Kolorytu rozmowie nadają dziennikarze. Myślę, że żużlowcy nadal są kolorowi, niesztampowi, tylko trzeba to z nich wydobyć. Dziennikarze się nie starają, to oni nauczyli się odpowiadać ogólnikowo i mają święty spokój, nie narażają się w ten sposób na kary. To też dla nich bezpieczniejsze. W środę rozmawiałem o tym z Robertem Miśkowiakiem, byłym mistrzem świata juniorów. Amerykańska telewizja jak robi Supercross, to gość zna doskonale wszystkich zawodników i nigdy nie powie negatywnych rzeczy o nich, bo on ma być jak pedagog i zarażać widzów miłością do tej niszowej dyscypliny. Uświadamiać ludziom ile potu i wyrzeczeń wymaga od tych chłopaków uprawianie sportu. W Polsce żużel ma nieco inną pozycję, ale to nie upoważnia dziennikarzy by "strzelali" do zawodników, wyciągali jakieś intymne historie i wchodzili np. w prywatne życie. Niesztampowe pytania, które się pojawiają, są z reguły tylko po to, aby wywołać ferment. Ja bym nie miał np. odwagi zapytać Kacpra Woryny czy czuje się współwinnym śmierci Krystiana Rempały, bo to jest delikatna kwestia, a takie pytania były. To jest tabloid, tandeciarstwo. Rozumiem, że takie są oczekiwania rynku, bo takiego kibica, żądnego sensacji, przyciągnąć łatwiej. Ja tego jednak nie kupuję. - Wchodzenie w prywatne życie to jedno, ale często żużlowcy mają pretensje do dziennikarzy o samą ocenę ich postawy na torze. Obrażają się nawet gdy ktoś obiektywnie oceni ich jazdę. - Myślę, że ważna jest forma przekazu, doboru słów. Nie wypada żużlowcowi, który wciela się w rolę telewizyjnego eksperta, a nigdy sam nie był mistrzem świata, mówić o rażących błędach Crumpa, Rickardssona czy Hamilla. Jak wejdzie do telewizyjnego studia średniej klasy polski tenisista, to też nie może mówić, że źle ustawia stopy lub nieprawidłowo schodzi do forehandu Novak Djoković. Na pewno są żużlowcy zanadto wyczuleni na krytykę, ale w swej krytyce dziennikarze też muszą wiedzieć jak umiejętnie dobierać słowa, aby nie przesadzić. Zawodnik na pewno zgodzi się z krytyką jeśli się powie czy napisze np. że umiejętnie przypilnował krawężnik, ale nie spojrzał w drugą stronę i po zewnętrznej rywal mu uciekł, bo to fakt. Nie można się jednak np. wyśmiewać się z chłopaka, któremu notorycznie na prowadzeniu defektuje motocykl, bo to jest kpienie z jego wysiłku. Dla przykładu Djoković ma czasem mecze, w których robi bardzo dużą ilość niewymuszonych błędów. Dziennikarz jednak, nawet gdyby był z New York Timesa, nie może powiedzieć o nim, że jest "królem niewymuszonych błędów", bo to by było szydzenie z jego wysiłku, sugerowanie, że jeden z najlepszych tenisistów świata, który właśnie np. 5 godzin biega po korcie, jest frajerem, który nie potrafi piłki trafić. - Mówiłeś wcześniej o oryginalnych, niesztampowych pytaniach. Sam z nich słynąłeś jeśli chodzi o tenis. Rogera Federera zapytałeś kiedyś o to jak się miewa krowa, którą dostał od kibiców, Serenę Williams zaś - zafascynowaną reinkarnacją - o to czy w kolejnym życiu chciałaby być rakietą tenisową czy piłeczką. A pamiętasz jakieś pytania, które zadawałeś żużlowcom? - Masę ich było, ale konkretne trudno wyłowić z pamięci. Na pewno często pojawiał się temat freestyle motocrossu. Pamiętam też mecz ligowy w Częstochowie gdy byłem reporterem Wizji TV. Producent wtedy nalegał, żeby przejście do relacji do reklamy, było bardzo płynne, eleganckie. Namówiłem więc Marka Lorama, że ja zagaję, a potem on zaprosi po polsku widzów. Wyszło kapitalnie: "Zapraszamy duu reklamy". Był duży rechot, wszyscy się śmiali. Najbardziej jednak w pamięć zapadła mi odpowiedź Sama Ermolenko z 1992 roku, wtedy jeszcze pracowałem w telewizji Echo, na pytanie: "Co trzeba mieć w głowie, żeby po złamaniu nogi w 12 miejscach i skręconej 27 śrubami, wrócić na tor". Wtedy jemu prawie łzy popłynęły i wydusił "A lot od determination, a lot of hard work". Może to było wtedy banalne pytanie, ale wyszło tak emocjonalnie, że pozwoliło mi zacząć budować z nim relację koleżeńską, która trwa do dziś i obecnie daleko wykracza w rozmowach poza żużel. O to w moim zdaniu chodzi w dziennikarstwie, żeby tych ludzi i ich pasje naprawdę poznać. Na drugą część rozmowy z Tomaszem Lorkiem zapraszamy w niedzielę.