Sprawdź pierwszą część rozmowy z Tomaszem Lorkiem!- Były telewizje Echo czy Wizja TV, ale najbardziej jesteś kojarzony z pracą reportera przy Grand Prix w Canal+. Jak tam trafiłeś i czemu po ledwie 3 latach ta przygoda się skończyła? - Trafiłem tam poprzez sponsoring ze strony firmy produkującej energetyki - R20. Oni sponsorowali Grzegorza Walaska, któremu ja wówczas pomagałem w sprawach logistycznych, planowaniu podróży, oddawaniu sprzętu do serwisowania itd. Wcześniej często jeździłem na zawody z zawodnikami lub jakoś na własną rękę, a dzięki nim miałem większe możliwości finansowe. W Canal+ szefem sportu był wtedy Janusz Basałaj, który chciał mieć u siebie takiego niezależnego reportera. Przez tę moją niezależność zresztą ta przygoda potrwała tak krótko. Jestem dziennikarzem, który pilnuje swojej wolności artystycznej, więc pewnego razu, gdy ktoś zaczął mnie pouczać, że mam robić tak, a nie inaczej, to zamiast wyjazdu na Grand Prix, wybrałem spikerkę na innych zawodach. - Przeniosłeś się do Polsatu, gdzie pracujesz już 16 lat. Nie żałujesz, nie brakuje ci trochę żużla? - Przez wiele lat robiliśmy ligę angielską, uczyliśmy jej polskiego kibica i świetnie się przy tym bawiliśmy. To jest taki żużel najbliższy mojemu sercu. Taki nieokiełznany, brudny, trochę punkrockowy. Co do polskiej ligi czy Grand Prix, to myślę, że miałbym problemy, żeby odnaleźć się w dzisiejszym przekazie telewizyjnym. Oczywiście nie mówię nie. Mam dobre relacje z ludźmi pracującymi w Canal+ czy Eleven Sports. To są koledzy, których szanuję za to co robią. Nie mam jednak tej misji karcenia w sobie, która dzisiaj dominuje w telewizyjnym przekazie. Relacja live to zawsze jest czad, petarda, ale z wiekiem już chyba bardziej odnajduję się w publicystyce. W latach 2017-2019, gdy jako Polsat Sport mieliśmy prawa do Nice 1.LŻ, robiłem taki 45-minutowy magazyn. Myślę, ze fajnych ludzi udało się wtedy odkurzyć. Znanych w branży, ale takich o których kibice za dużo nie wiedzieli. Przypomnieliśmy też starych mistrzów, jak Andrzej Wyglenda, by pokazać młodym ludziom, że żużel nie zaczął się od Bartosza Zmarzlika i Macieja Janowskiego. Szefostwu Polsatu magazyn się bardzo podobał, ale umowa z PZM się skończyła. Takie są prawa rynku. Przez ten okres uświadomiłem sobie jednak, że takie pedagogiczne podejście do żużla, pokazywanie go kibicom od kuchni, ukazywanie jego różnych barw, to jest to co chciałbym robić. Marzy mi się np. film dokumentalny o Zlatej Prilbie. A ta adrenalina z komentowania żużla na żywo? Ja zaspokajam robieniem spikerki na stadionach w Częstochowie, Pradze czy Toruniu. - A pozażużlowe marzenia jakieś są? - Oczywiście. Uwielbiam Czechy, znam tamtejszy język. Marzy mi się być kiedyś spikerem na dworcu kolejowym w Czechach i to, by mieć ulicę w Częstochowie. Najlepiej blisko Sławka Drabika, żeby na whisky daleko nie chodzić. - Swego czasu trochę na nowo zdefiniowałeś rolę reportera w żużlu. Te zapożyczenia z języka angielskiego, te zdrobnienia, pseudonimy żużlowców. Ludzie w większości to kupili. W samym komentarzu meczowym wielu kibiców to jednak razi. Twierdzą, że nie da się słuchać gdy zamiast nazwisk nieustannie padają określenia "Duzers", "Pepe", "KejKej" itd. Ostatnio na antenie nSport+ padło nawet "Dojlisko" i Cierniaczysko". Tobie to pasuje, czy się irytuje? W innych sportach, chociażby piłce nożnej, czegoś takiego nie ma. - Zbytnia sterylność językowa mnie drażni, w każdym sporcie. Jak w tenisie powiesz "Nole" zamiast Djoković, to nic wielkiego się nie stanie. Warunek jest taki, żeby nie być w tym wszystkim sztucznym i żeby zachować proporcje. Trzeba wiedzieć kiedy można i ile. Pamiętam jak kiedyś wielu ludzi było obrażonych jak powiedziałem, że "Kubot pozamiatał przy sieci". Oczywiście chodziło mi o zagranie wolejem przy siatce. Używałem takiego określenia, by odwołać się od wyobraźni widza. Jurek Janowicz czy Łukasz Kubot jak mnie widzą, to żartują z tego do dziś. Im się spodobało, części widzów się spodobało. Oczywiście są tacy, którzy tego nie kupują. Ja to rozumiem. Zawsze mają prawo wyciszyć fonię. W moim odczuciu praca dziennikarza jest misją, poszerzeniem horyzontów widza i tak staram się ją wykonywać. Z fantazją, bez sztuczności. Moim zdaniem slang jest dopuszczalny, daje smaczek, pozwala pokazać dyscyplinę od kuchni, bo to że Djoković odbił piłkę, przecież wszyscy widzą. Zdaję sobie sprawę, że uruchomiłem pewną modę. Slang musi mieć jednak na pewno swoje miejsce i czas. Nie wolno go nadużywać. Ja jestem w tym wyrazisty, ale i naturalny. Jeśli zaś ktoś próbuje mnie bezsensownie naśladować, to będzie z pewnością wypadnie sztucznie. - Mówiłeś, że kiedyś dużo pomagałeś Walaskowi. Można powiedzieć, że byłeś jego menedżerem. Czy to jest najciekawszy zawodnik, z którym miałeś okazję poznać się bliżej. - Z przyjaźni bardziej to wynikało. Grzesiek chciał mieć kogoś takiego, kto mógłby mu poukładać parę tematów. Czy jest najciekawszym żużlowcem? Bardzo go lubię, znam się z całą familią nie od wczoraj, ale to samo mogę powiedzieć o Gregu Hancocku, Jarku Hampelu, Robercie Miśkowiaku, czy paru innych zawodnikach. Tata z mamą w młodości obudzili we mnie ciekawość świata. Dlatego gdy zacząłem wchodzić w świat żużla, to zależało mi bardzo by poznać osoby w nim funkcjonujące jako ludzi, a nie tylko sportowców. - Specjalnie spytałem cię o Walaska, bo mam wrażenie, że jest "ostatnim Mohikaninem" wśród żużlowców, który gdy pojawia się w telewizyjnym studio, nie boi się powiedzieć tego co myśli i nie szczypie się w język. - Myślę, że Adam Skórnicki, gdyby dać mu więcej medialnej przestrzeni, też by był bardzo kolorowy. To wynika z tego, że oni dojrzewali w innych czasach. Dzisiejsi chłopacy przemyśleli sobie temat. Boją się kar, tego że ktoś będzie do nich "strzelał", więc w trosce o własny portfel wolą odpowiadać bezpiecznie. Jestem przekonany, że woleliby odpowiadać mniej dyplomatycznie. Pewnie taki jest dziś wymóg ligi i dzisiejszych mediów, ale by sport miał koloryt, muszą być w nim źli chłopcy. Oczywiste jest, że koszykówka np. bez Denisa Rodmana by była nudnym sportem. - Podobnie jak żużel chociażby bez Antonio Lindbacka. Powiedziałeś kiedyś o pochodzącym z Brazylii Szwedzie, które rodzice porzucili z kartką z imieniem na piersiach, że jego opowieść by mogła być materiałem na świetny film o żużlu. A jak podobał ci się film "Żużel", reżyserii Doroty Kędzierzawskiej, który niedawno gościł na kinowych ekranach? - Gadałem o tym filmie z Rafałem Dobruckim, który siedział blisko mnie na premierze, potem przez telefon rozmawiałem z żoną Adama Skórnickiego, napisałem też felieton do "Speedway Stara". Nie wiem na czym może polegać fascynacja tym obrazem. Moim zdaniem ten film pokazał gigantyczną bolączkę żużla, że mimo, iż jest to bardzo hermetyczne środowisko, to ma łatwość zapraszania do swego świata ludzi, którzy tego sportu zupełnie nie rozumieją. Może wynika to z kompleksów tej dyscypliny. Samo słowo reżyser i pomysł zrobienia filmu, budzi u ludzi żużla zachwyt. A tak nie powinno być. Najpierw trzeba zadać pytanie czy to jest Woody Allen, czy podrzędny reżyser, bez ataku na panią Dorotę. Myślę, że jest świetnym fachowcem, wie jak operować językiem filmu, ale ktoś kto doradzał jej przy pisaniu scenariusza, ją zwyczajnie oszukał, przestawiając ten sport w kompletnie złym świetle. W efekcie wyszedł film bez wątku, skupiający się tylko na patologiach. Nie znam np. mechaników walczących o kropelkę wódki, jak pokazano w tym filmie. W tenisie też nie brakuje brudów, ale myślę, że ani ta dyscyplina, ani żadna inna nie pozwoliłaby sobie na taką promocję. Niepotrzebny bubel i tyle. - Wróćmy do ścigania. Od przyszłego sezonu cykl Grand Prix będzie miał nowego promotora. Mówi się o ciekawych planach, wykraczających poza Europę. Jakie nowe lokalizacje mistrzostw świata by ci się marzyły? - Na pewno Dubaj, bo uważam, że szejkowie kochają sporty motorowe. Tam są nie tylko pieniądze, ale też fantazja. No i blisko Europy, bo tylko 5-6 godzin lotu, więc cała logistyka by nie była jakaś skomplikowana. Z innych lokalizacji Bahrajn, Argentyna i Stany Zjednoczone. Moim zdaniem jednak dotychczasowy promotor Grand Prix - BSI, niesłusznie zbiera dużo krytyki za to co zrobił dla żużla. Pamiętajmy, że to nie są czasy wypełnionego kompletem kibiców Wembley. Żużel stracił swoją pozycję, inne sporty zagarnęły telewizje. Kocham tę dyscyplinę do bólu, życzę jej jak najlepiej, ale uważam, że doszła trochę do ściany. Poza wymienionymi, miejsc na nowe rynki nie widzę zbyt dużo. Może jeszcze Bratysława w hali, może Rumunia. Na pewno nigdy speedway nie doścignie ani Moto GP, ani motocrossu. Tam są zaangażowane fabryczne koncerny, które czerpią z wzajemnego wyścigu zbrojeń duże zyski. Kiedyś Zbigniew Boniek fajnie to określił. "Dobrze to jezioro trzeba zarybić, ale nigdy nie będzie to ocean". Ludzi żużla muszą mieć tego świadomość. Nawet w Polsce milion widzów w telewizji to jest nieprzekraczalny sufit, co pokazał turniej World Games na Polsacie, czy transmitowany przez TVP mecz Polska-Reszta świata w Toruniu. - W 2013 roku po finale PGE Ekstraligi stwierdziłeś dość krytycznie, że pieniądze w tym sporcie są źle wydawane. Czy po ośmiu latach coś się zmieniło? - Chłopięca duszą drzemiąca w Lorku chciałaby żeby żużel rozkwitał. Oczywistym jest, że żużlowcy ryzykują życiem i powinni dobrze zarabiać. Naturalne jest też to, że ci najlepsi, odpowiednio się cenią, bo w tenisie też sprzedaje się bilety na Djokovicia, a nie na zawodnika 200 na świecie. Przeraża mnie jednak to jak piramida finansowa w tym sporcie jest ułożona. Jeśli dla takiego renomowanego klubu jak Włókniarz, wiele lat jeżdżącego w elicie, sukcesem jest wyjście na zero, to ja się pytam jaka to jest najlepsza liga na świecie? Piekarz może i lubi wstawać wcześnie rano, targać worki z mąką, piec chleb, ale przede wszystkim chce na tym zarabiać, bo to jest cel egzystencji. Polskie kluby żużlowe zaś nie zarabiają, większość budżetów wydają na pensję na zawodników. Niektórzy działacze muszą się podpierać organizacją turniejów Grand Prix, żeby w ogóle wyjść na swoje. To jest jakiś poroniony rachunek ekonomiczny. Jeśli w Ekstralidze cieszą się, że wychodzą na zero, to co dopiero dzieje się w niższych ligach? Dlatego uważam, że finanse w żużlu nadal są dramatem. Ta dyscyplina nie ma pomysłu na swój rozwój, albo po prostu jest źle zarządzana.