Dariusz Ostafiński, Interia: Podobno podpisał pan kontrakt życia w Bydgoszczy? Grzegorz Zengota, żużlowiec Abramczyk Polonii: - Też o tym słyszałem. Odpowiem od razu, że nie podpisałem takiego kontraktu. Jeździłem już w swojej karierze na dużo lepszych warunkach. Natomiast w Polonii mam dobre warunki jak na pierwszą ligę. Mam nadzieję, że mi pomogą w dobrym przygotowaniu się do sezonu. A to gdzie był ten kontrakt życia? - Mam nadzieję, że taki przede mną. Jeśli wierzyć w to, co się pisze, to teraz taki kontakt ma Bartek, a ja mogę o takich pieniądzach pomarzyć Zdarzyło się panu podpisać milionowy kontrakt? - Kilka razy. U żużlowca jest jednak tak, że kontrakt jest przychodem, bo potem trzeba utrzymać team, kupić sprzęt, ponieść wszelkie koszty związane z uprawianiem dyscypliny. Ile z takiego miliona zostaje w kieszeni? - 30, góra 40 procent, bo reszta to koszty. Przy czym 40 to jest, jak się dużo punktów zdobędzie. Czyli media podając kontrakty zawodnicze powinny dzielić to, co usłyszą, na pół. - Tak i potem jeszcze podzielić na dwanaście miesięcy. My zarabiamy pół roku, a drugie pół już nie, a żużlową firmę, cały team trzeba utrzymać. I jeszcze na koniec roku trzeba zainwestować w sprzęt na przyszły sezon, licząc na to, że nowy pracodawca w styczniu zapłaci. Niezły galimatias, ale udaje się odłożyć na czarną godzinę. Przez ostatnie dwa lata żyłem z tego, co odłożyłem, bo jak wiadomo, nie jeździłem, leczyłem kontuzję. A miał pan tyle odłożone, że wystarczyło na te dwa lata bez jazdy? Pytam, bo w pewnym momencie koledzy z toru organizowali dla pana aukcje. - Radziłem sobie, a inicjatywa kolegów bardzo mnie zaskoczyła. Dla mnie było to emocjonalnie trudne do dźwignięcia. Skoro jednak koledzy zebrali, to nie wypadało im odmówić i nie przyjąć tej pomocy. W sumie fajnie wyszło, bo pokazali, że jesteśmy jedną wielką rodziną, która potrafi się wspierać. Duże ukłony w kierunku Szymona Woźniaka, bo to w głównej mierze jego zasługa. To on wyszedł z inicjatywą i wyszło coś, co dotąd w naszym środowisku się nie zdarzało. Wróćmy do giełdy. Gdzieś czytałem, że potrafił pan zagrać jak pokerzysta i kiedy Polonia zwlekała z podpisem, to zadzwonił pan do prezesa ROW-u, żeby delikatnie zmobilizować działaczy w Bydgoszczy. - Ja nigdzie nie dzwoniłem, Jeżeli już to prezes ROW-u do mnie dzwonił. A co do negocjacji z Polonią, to łatwe nie były, ale najważniejsze, że osiągnęliśmy porozumienie. Myślę, że klub jest zadowolony, a ja też. Nie chciałem skakać, zmieniać barw po kilku meczach w końcówce. Chciałem się w Polonii zadomowić. A negocjował pan z prezesem Zbigniewem Bońkiem? On na Twitterze dawał do zrozumienia, że Zengota zostanie w Polonii. - Wszystko wskazuje na to, że prezes Boniek ma w klubie dobrych informatorów. Tym przeciekiem rozbudził pewną ciekawość. Nigdy jednak nie rozmawialiśmy, nie negocjowałem z nim kontraktu. Chętnie bym jednak porozmawiał, bo mam do niego spory szacunek za to, co zrobił kiedyś i za to co robi teraz. Bez Bońka nie byłoby w tym roku żużla. - Czytając przeróżne artykuły, można dojść do takich wniosków. Dobrze się stało, bo piłka i żużel to przodujące dyscypliny. Prawie dwa lata pan nie jeździł. Co pan czuł, kiedy powrót był blisko? - Nie miałem czasu o tym pomyśleć. Zanim wsiadłem na motocykl, to mówiłem: pogadamy o żużlu, jak znowu pokonam łuk ślizgiem. Kiedy to się stało, to musiałem zdawać licencję. Kiedy i to zrobiłem, to za chwilę było ściganie spod taśmy, potem szykowałem się na mecz. Nie wiem, co czułem, bo poszło z marszu, ale może to i dobrze. Teraz chcę dobrze przepracować zimę, żeby za rok być jeszcze lepszym. Dwa tygodnie już pracuję, noga się nie buntuje, nie puchnie, więc jedynym zmartwieniem jest dla mnie to, że odbiegam od Patryka Dudka. Razem ćwiczymy, póki co on jest na wyższym poziomie. Niemniej przez dwa lata bez normalnego rytmu straciłem wydolnościowo i kondycyjnie, więc chyba powinienem być pozytywnie zaskoczony tym, że w sumie nieźle mi idzie. A pan na sto procent ćwiczy. - Na sto tego co mogę, ale widzę, że Patryk mocniejszy i to mnie uwiera, bo na ogół to ja byłem lepszy fizycznie od niego. Trudno jest mi to zaakceptować, ale będę musiał, bo po tym, co przeszedłem, to zrozumiałe. Po tym co pan przeszedł, to w Bydgoszczy pomnik powinni panu postawić za uratowanie pierwszej ligi. - Ja pomników nie oczekuję. A w Bydgoszczy to powinni postawić pomnik dla Tomka Golloba. To jest postać. Ja musiałbym jeszcze wiele zrobić, by zasłużyć na takie rzeczy. Czy przez te prawie dwa lata leczenia kontuzji nogi myślał pan o tym, że trzeba się będzie szykować na życie bez żużla. - Szykowałem się mentalnie, żeby się nie rozczarować. Nawet, jak już było blisko, to mówiłem: fajnie, jak się uda, a jak nie, to będę robił coś innego. Zresztą już prowadzę jeden nieżużlowy biznes, udostępniam komorę hiperbaryczną. Gdybym całkiem z tego sportu wypadł, to cóż, zaoszczędziłbym sobie wielu nerwów, żyłbym bez stresu. Bo jazda na żużlu to jedna wielka niepewność. Ciężko jest coś zaplanować, żyje się z dnia na dzień. Cieszę się jednak, że wróciłem, bo żużel kocham. Przypomnijmy, że w marcu 2019 doznał pan kontuzji na crossie, po której prawie półtora roku walczył pan o powrót do zdrowia. To był najpoważniejszy zakręt w pana karierze. Myśli pan jeszcze o tym, czy już udało się zapomnieć? - Już tak bardzo nie myślę i głęboko wierzę, że wszystko, co złe za mną. Teraz chcę nadrobić stracony czas, żeby normalnie funkcjonować. Na początek chcę wrócić do formy sprzed kontuzji. Łatwo nie będzie, bo nie wszystko mogę robić. Czego nie mogę? Biegać sprintów. Ta kontuzjowana noga jest teraz o prawie trzy centymetry krótsza, ale na żużlu mogę jeździć na szczęście. Pamiętam, że w pewnym momencie wrzucił pan na media społecznościowe zdjęcia swojej nogi. Widok był okropny. Dlaczego pan to zrobił? - Źle czułem się z tym, że każdy, kto mnie spotykał, zerkał na moją nogę. Ludzie słyszeli, że groziła mi amputacja i patrzyli. Zastanawiałem się, co zrobić, żeby tę bombę rozbroić. Pokazałem, żeby przestali patrzeć. Cieszę się, że to zrobiłem, bo teraz czuję się z moją nogą dobrze. Jest, jaka jest, ale ja ją akceptuję, cieszę się, że ją mam. Ta noga dalej wygląda tak źle, jak na tamtych zdjęciach? - Blizny po szwach i przeszczepach dalej mam, ale obrzęk zszedł, więc wygląda trochę lepiej. Ta noga wiele jednak wycierpiała. Ostatnią operację miałem w marcu. A jak panu powiedzieli, że może trzeba będzie ją amputować, to jak pan zareagował? - Ciary mnie przeszły. Szczęście, że do tego nie doszło. Ile czasu żył pan w niepewności? - Półtora miesiąca z tym żyłem. Sztuką było odbudować ukrwienie. Nie chcę opowiadać o szczegółach, ale u mnie wypadła jedna z żył zasilających nogę w krew i to się skończyło martwicą. Leczyłem się w Łęcznej, w komorze hiperbarycznej. Ciśnienie w takiej komorze rozszerzało naczynia. Minęło te półtora miesiąca i usłyszałem, że może coś z tej nogi będzie. Kamień spadł mi z serca. Zastanawiał się pan kiedyś nad tym, żeby wyciągnąć jakieś konsekwencje wobec lekarzy ze szpitala w Hiszpanii. Tam pan trafił po wypadku. Podobno tam zepsuli sprawę. - Nie zastanawiałem się nad tym, nie było kiedy. Najpierw chciałem wrócić do zdrowia, potem na tor, teraz szukam sponsorów i spinam budżet na 2021 rok. A pomyślał pan po wypadku na crossie, że na tak długo pana wykluczy? - Wiedziałem, że noga jest złamana, że sprawa wygląda poważnie. Liczyłem, że nie będzie mnie dwa, góra trzy miesiące, a skończyło się na prawie dwóch latach. Plus tego sportowego nieszczęścia jest taki, że ułożył pan sobie życie prywatne. - Sport to jest sport, ale trzeba mieć dom i rodzinę, do której można wrócić. U mnie to się fajnie poukładało. Mam Kaję i mam nadzieję, że to będzie mnie pchało naprzód, że doda mi skrzydeł. Liczę, też, że w Bydgoszczy znajdę spokój i wsparcie kibiców. A potem może się uda wrócić do dawnej formy, do kadry. Zobaczymy.