Dariusz Ostafiński, Interia: Marcin Najman nie mógł panu znaleźć rywala do walki w gali MMA. Mówił, że wszyscy się bali i już nie wiedział, co o tym myśleć. Edward Mazur, były żużlowiec, zawodnik MMA: Marcin dużo gada, bo musi to wydarzenie medialnie wypromować. Zresztą Daniel Kaczmarek czy Kacper Gomólski nie dostali zgody klubu. Ich rezygnacja z walki nie miała więc nic wspólnego ze strachem. Edka Mazura nie ma się co bać. Nerwy mi czasami w różnych sytuacjach puszczały, ale to dlatego, że czułem, że potraktowano mnie niesprawiedliwie. To prawda, że poszarpał pan prezesa Wilków Krosno? - Nie. Krzyczałem, machałem rękami, ale nie było szarpania, nawet prezesa nie dotknąłem. Wtedy nastąpiła taka kumulacja. Cała ta złość nagromadzona w trakcie kariery uszła ze mnie. Przez lata miałam kłopoty przez brak płynności finansowej w klubach. Sam nie miałem z czego płacić za sprzęt, za części. I na koniec wyjechał pan bez pożegnania z działaczami RzTŻ-u Rzeszów, biorąc od nich wcześniej pieniądze za kontrakt. - To nie tak. To mogło wyglądać, że wziąłem pieniądze, ale na oczy tych 20 tysięcy złotych nie zobaczyłem. Miałem zajęte konto, więc wszystko przejęła skarbówka. Przez to, co stało się w Stali Rzeszów, gdy klubem rządził Ireneusz Nawrocki, wpadłem w spiralę zadłużenia. Wystawiłem mu faktury, których on mi nie zapłacił. Poszedłem do urzędu skarbowego, ale nie można było ich wycofać. Musiałem więc odprowadzić podatki od faktur, z których nie dostałem grosza. Na dokładkę przeszły na mnie zobowiązania Nawrockiego wobec dostawców sprzętu. Mógłbym się z panem Nawrockim sądzić, ale nawet nie wiem, gdzie go szukać. Mam od niego jakiś weksel, gdzie tylko imię i nazwisko się zgadza. Ile panu zalega Nawrocki? - Z samych umów sponsorskich 35 tysięcy złotych. Byłoby więcej, ale on mi jakiś kompromis kiedyś zaproponował. Wtedy musiałem się zrzec części zaległości. Potem zaczął mi wmawiać, że dał mi jakieś pieniądze, choć to nie była prawda. W końcówce zacząłem już nawet nagrywać swoje rozmowy z panem Nawrockim, bo on chciał rozliczać faktury, dając mi jakieś pieniądze do ręki, zamiast zrobić przelew. Wtedy, kiedy dostałem pieniądze z RzTŻ, moja sytuacja była już beznadziejna. Połowa sponsorów mi podziękowała, nie miałem za co się przygotować. I jeszcze wierzyciele pana Nawrockiego pukali. Został pan żużlowym bankrutem? - Tak można powiedzieć, choć kibice i tak będą wiedzieć swoje. Co to znaczy? - To, że choć wszystkie kluby zalegają mi 100 tysięcy, to ludzie głupoty o mnie piszą. Oceniają, choć nie znają całej prawdy. Przez całą karierę robiłem, co w mojej mocy, żeby stać się jak najlepszym żużlowcem, ale wciąż czytałem, że jestem słaby, że się nie nadaję. Nikt mnie nie pytał, dlaczego tak źle mi idzie, a w żużlu jest tak, że jak nie masz płynności finansowej, to nie robisz wyniku. W niższych ligach to już w ogóle trzeba regularnie startować, żeby się utrzymać. Kiedy po ciężkim roku w Stali dostałem jeszcze 17 tysięcy złotych kary w Wilkach, to coś we mnie pękło. Nie było mnie stać na to, żeby to wszystko odrobić. Nie byłem zawodnikiem, który przywozi komplety punktów. Co teraz? - Na pewno pojadę wkrótce do Rzeszowa, spotkam się z prezesem, będę chciał oddać te pieniądze. Lepiej się umówić, niż czekać na komornika pukającego do drzwi. W ogóle okropna wizja, tyle mi z tego marzenia o byciu żużlowcem zostało. A nie jestem jedynym chłopakiem, który to przeżywa. Takich, co ledwo wiążą koniec z końcem, jest więcej. Dwudziestu z Ekstraligi jest bogatych, wielu z tego dobrze żyje, ale w niższych ligach jest dramat. Były takie dni, że patrzyłem na moje zużyte silniki i liczyłem w głowie, ile punktów muszę zrobić, żeby zarobić na remont. Jak nie wyszło, to czułem się źle, a jeszcze świeciłem oczami, bo wynik zły, a nikt nie chciał słuchać, że jadę na złomie. Szedłem do domu i zostawałem sam z myślami, jak to wszystko ogarnąć. Przeżył pan nerwowe załamanie? - Korzystałem z pomocy psychologa sportowego i absolutnie się tego nie wstydzę. Wielu innych powinno spróbować. Nie chcę tego brutalnie nazwać, ale miałem chwile, gdy różne dziwne myśli chodziły mi po głowie. Młodszym kolegom radzę, że jeśli widzą, że zaczynają się męczyć, to powinni iść do specjalisty lub dać sobie spokój. Ja miałem naprawdę poważne problemy ze sobą. Wiele osób o tym wiedziało, starało się mi pomóc. Nie chcą mówić o szczegółach, ale wygrałem walkę z mocnym przeciwnikiem. A mówią, że kłopoty pan miał przez hazard. - Nigdy w życiu takich problemów nie miałem. Za to przez całą karierę, i mam na to stosowne potwierdzenia wpłat, starałem się pomagać innym, dałem sporo na cele charytatywne. Z tej gali MMA też nie wezmę pieniędzy. Wszystko przekażę na pomoc dla Niny Słupskiej, siostrzenicy sędziego Pawła Słupskiego, która walczy z poważną chorobą. Mam dwójkę dzieci, roczne i pięcioletnie, więc wiem, co jest w życiu najważniejsze. Mam swoje kłopoty, jeszcze trochę długów do spłacenia zostało, ale wierzę, że w końcu mi się uda, a teraz chcę pomóc. A tym, co mówią o hazardzie, powiem jeszcze jedno: żużel nie był dla mnie, choć bardzo tego chciałem. Długo się nad tym skupiałem, ale przestałem, bo psychicznie sobie nie radziłem. Ostatnie trzy lata były ciężkie. Z pomocą rodziny jakoś to wszystko się jednak poukładało. Depresja? - Jeden pan doktor tak to u mnie zdiagnozował, ale leków nie przyjmowałem. Jeśli chodzi o moje odczucia, to uważam, że byłem blisko. Kiedyś poczytałem o objawach i wiele z nich znalazłem u siebie. Mnie to już nie dotyczy, ale w żużlu pozostało wielu chłopaków z tym problemem. Oni nigdy o tym nie powiedzą. Żużel to sport dla większych twardzieli niżby się mogło wydawać. - Wszystko ma jednak swoje granice. Ja nie jestem miękki, bo w innym razie nie wchodziłbym w sporty walki. Zatem miałem, mam mocną psychikę, ale nie poradziłem sobie. Docierały do mnie złe komentarze. Jak czytałem, że jestem słaby, to mówiłem sobie, że coś w tym musi być, skoro tak piszą. Poddawałem się, kiedy ktoś pisał: jesteś słaby. Kiedyś chętnie opowiedziałbym całą swoją żużlową historię. Byłem chłopakiem, który nie miał przy sobie taty, a mama robiła, co w jej mocy, żeby mi pomóc. Kiedy trafiłem do żużla, to przy kolegach stali ojcowie lub wujkowie, a u mnie pusto. Mama zasuwała w pracy, żeby dać mi na bilet lub kilka litrów paliwa. Prała mi ubrania do jazdy, naprawdę wiele jej zawdzięczam. Nie miałem jednak tego, co inni. Zostawmy to, nie chcę się użalać. Padł pan ofiarą nieuczciwego działacza. A kogoś uczciwego pan spotkał? - Najbardziej uczciwą osobą był pan Witold Skrzydlewski. Wiem, co o nim ludzie mówią i myślą. Uważa jednak, że pomimo tego, jaki ma charakter, pomimo tych różnych dziwnych wypowiedzi, to jest człowiek o złotym sercu. Zresztą w Wilkach też trafiłem na dobrych ludzi. Pomimo tych 17 tysięcy kary, niesprawiedliwej moim zdaniem, bo i przy tysiącu bym zrozumiał, że zrobiłem źle, miło wspominam współpracę z prezesem Leśniakiem. Chciał pomóc, choć nie do końca wiedział, jak. Mógł zrobić więcej? - Nie, bo ja nie mówiłem, że coś mnie męczy. Jak w głowie zaczęły się problemy, to wielu ludzi odtrąciłem. Włącznie z Krzysiem Gawłem, który oddał mi serce i pieniądze. Jednak stan, w którym się znalazłem, to było silniejsze ode mnie. Nawet nie patrzyłem, kogo odtrącam. Po prostu chciałem zostać sam. Nie chciałem już tłumaczyć, co jest nie tak. To we mnie rosło przez te lata, w których próbowałem zostać żużlowcem. Jak tak sobie teraz myślę, to nie miałem szansy, żeby się przebić. Może tylko w Orle, z którego musiałem odejść, bo byłem za słaby. Wszędzie indziej nie płacili. Było tak źle, że nawet nie miałem za co zatankować samochodu, chcąc jechać na mecz do Danii. Czarę goryczy finalnie przelał Nawrocki. W którym momencie zorientował się pan, że to oszust? - Długo miał moje zaufanie, bo zanim przyszedłem do Stali, wiele razy się spotykaliśmy, piliśmy kawę, rozmawialiśmy. Widziałem, że chłopakom płaci, więc byłem pewny, że i mnie nie zawiedzie. Zwierzyłem mu się z moich problemów, a on mnie wykorzystał. Kiedyś powiedział mi, tu masz Edek 500 złotych, a resztę dostaniesz, jak podpiszesz papier i dostaniemy licencję w PZM. Wtedy zrozumiałem, z kim mam do czynienia. Oddałem mu te pieniądze, chciałem wyjść. Zatrzymał mnie, zaczęliśmy rozmawiać, doszło do kompromisu. Wypisał mi weksel. Nie wiedziałem, że to papier bez pokrycia. Dopiero prawnik mnie uświadomił. Próbowałem dzwonić do jakiegoś biura nad morzem, bo taki był adres na wekslu, ale tam usłyszałem, że takiego człowieka nie znają. To przykre. - Cieszę się jednak, że to wygrałem najważniejszą walkę. Bo już takie doły łapałem, że całe dnie potrafiłem przeleżeć w łóżku. W żużlu nie wyszło, ale jest dobrze. Spróbowałem. Może nie było mi dane. Osiem razy byłem połamany, przeszedłem trzy operacje, zależało mi. Nie każdy może być jednak Rickardssonem. Na pewno jednak oddałem serce, to wiem. Jak teraz pan zarabia na życie? - Teść ma firmę budowlaną w Niemczech. Ja u niego pracuję jako kierownik budowy. Na szczęście, kiedy jest potrzeba, to mogę jechać do Polski i przygotować się do walki. Tak jak teraz. Praca jest jednak najważniejsza. Daje mi spokój, wiem, że mam z czego zapewnić byt rodzinie. To skąd pomysł na galę? - Na żużel mnie nie stać, ale brakuje mi rywalizacji z dreszczykiem emocji. Chcę poczuć adrenalinę, a wiem, że tak będzie, kiedy zamknie się klatka. Oczywiście znowu znaleźli się tacy, co hejtują, ale ja chcę się spróbować, skoro nadarzyła się okazja. Długo już trenuję sporty walki. Mam fajnych sponsorów, trenera Adama Wójcika, który wraz z Arturem Górskim, Piotrem Zagatą i Grzesiem Sobańskim czuwa nade mną i stanie w moim narożniku. Szkoda, że są tacy, co wszędzie szukają dziury w całym. Ciekawe, co by powiedzieli, jakbym siedział na tyłku przed komputerem i bawił się co weekend, jak większość moich rówieśników. Trenuję tak, że czasem prawie mdleję. Wylewam siódme poty, bo chcę spróbować. Lubię, jak coś się dzieje. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź