W końcu jednak i on się doczekał i już 16 lipca wchodzi do polskich kin film "Żużel" właśnie, pokazujący blaski i cienie "czarnego sportu". Napisania scenariusza i reżyserii podjęła się Dorota Kędzierzawska, laureatka nagród filmowych na festiwalach w Cannes czy Berlinie. Zdobywczyni polskich Orłów i Złotych Lwów. Arkadiusz Adamczyk (Interia): Dlaczego w ogóle ten "Żużel"wypada obejrzeć? Dlaczego warto pójść do kina? - rozpoczęliśmy rozmowę z panią reżyser. Dorota Kędzierzawska: Kiedy coś mnie bardzo fascynuje, porusza i wciąga, to wtedy zabieram się za pisanie... Niektóre pomysły uciekają, a "Żużel" przy mnie został, z zapisków i notatek powstał scenariusz. Nie lubię pytań w stylu czy warto film obejrzeć, bo wydaje mi się, że kwestia oceny zawsze powinna należeć do widzów i krytyków. Mogę tylko powiedzieć, że zafascynowałam się tymi wszystkimi młodymi i starszymi żużlowcami, którzy po prostu żyją w trochę innym świecie, niż my wszyscy, przeżywają życie w przyspieszonym tempie. Ocierają się o niebezpieczeństwo, śmierć, a przy tym wszystkim zmagają się dużą samotnością. Bez względu na to czy wygrywają, czy przegrywają, to są dla mnie wielcy bohaterowie. Ciekawymi osobami są zwłaszcza ci, którym się nie powiodło. Mimo to wchodzą w ten sport i nie potrafią się od niego uwolnić. Jeżdżą, cierpiąc. To są naprawdę niesamowicie interesujące ludzkie losy, czasem bardzo dramatyczne, czasem szczęśliwe. To mnie urzekło najbardziej, a dopełniła wszystko specyfika samej dyscypliny, która jest jednym z najbardziej ekstremalnych, niebezpiecznych sportów na świecie. W ciągu jednego biegu, tych 60 sekund, które spędzają na torze, przytrafić się może wszystko. - Niebezpieczeństwo na nich czeka na torze żużlowym i poza nim. Tomasz Gollob, mistrz świata z 2010 roku, jeden z najlepszych żużlowców w całej historii, po wypadku na motocrossie w 2017 roku porusza się na wózku inwalidzkim. Nieszczęśliwie upadł podczas treningu, przygotowując się do sezonu żużlowego. - To tylko potwierdza, że życie żużlowców, to cały czas jest takie ekstremalne dochodzenie do bandy. I na torze i poza nim. Co chwilę zdarzają im się sytuacje, których inni ludzie w ogóle nie doświadczają lub doświadcza ich niewielki odsetek społeczeństwa. Ryzyko na stałe wpisane jest w ten sport, w ich funkcjonowanie. - W 1933 roku, na bazie ogromnego zainteresowania żużlem w Wielkiej Brytanii pojawił się film "Money for Speed" z późniejszą gwiazdą Hollywood - Idą Lupino oraz żużlowym mistrzem świata, Lionelem van Praagiem. Od tego czasu jednak wystarczyło by palców jednej ręki, by wymienić kolejne produkcje. Jak pani myśli, dlaczego? - W 1946 czy 1947 roku nakręcono też czarnobiały film o żużlu na Wimbledonie i od tego czasu fabuła na tę dyscyplinę się w zasadzie zamknęła. Jeśli żużel się pojawiał, to jedynie jako jakiś wątek poboczny. Na pewno nie jest to piłka nożna, która znana jest na całym świecie. Żużel jest popularny w kilku krajach jedynie, z Polską na czele, gdzie w ostatnich latach dzieją się wszystkie najwspanialsze rzeczy związane z tą dyscypliną. Trudno mi powiedzieć dlaczego nikt nie spróbował. Na pewno to nie jest łatwy sport do "podglądania", aczkolwiek bardzo efektowny. - Trochę długo, bo parę lat, trwało przygotowanie tego filmu. W pewnym momencie kibice żużlowi zaczęli już wątpić czy on w ogóle powstanie i zastanawiali się czy pani nie porzuciła tego pomysłu. - Długo to trwało z paru przyczyn. W tym roku będziemy mieli już trzecie podejście do premiery, ze względów pandemicznych. Przyznam się też, że wcześniej dość długo ten film "składałam" - okazał się nie najłatwiejszy i na etapie montażu i udźwiękowienia. Szczególnie sceny wyścigów na torze żużlowym. Dużo materiału mieliśmy nakręconego na prawdziwym torze, z prawdziwymi zawodnikami, biegów "bezpieczniejszych", które realizowaliśmy głównie na stadionie w Tarnowie. To było moje pierwsze podejście do montażu "nieaktorskiego", scen gdzie trzeba było zachować precyzyjną choreografię czterech okrążeń z udziałem czterech zawodników. Łatwe to nie było. No i w końcu sporo było ujęć czy całych scen tzw. efektowych. Ze względów bezpieczeństwa nie chciałam się zgodzić, żeby coś się złego zdarzyło na prawdziwym torze. Dlatego wszystkie wypadki i niebezpiecznie sytuacje robione były komputerowo. Komputerowo wstawiane były też stadiony, wszystko to co było ponad bandą, bo byłoby nam bardzo trudno ze względów produkcyjnych by kręcić biegi na wielu różnych stadionach. To wszystko nas opóźniło. Przy okazji muszę podkreślić, że zawodnicy Unii Tarnów bardzo nam pomogli. Przy scenach wyścigów wymagaliśmy od nich dużej precyzji, zawodnik w żółtym kasku musiał wygrać, ten w czerwonym zająć trzecie miejsce itd. Musieli wykonać dokładne, wcześniej opracowane układy, co nie było prostym zadaniem. Jestem pełna podziwu dla nich, bo rzeczywiście realizowali wszystko tak jak sobie zakładaliśmy, kto kiedy kogo wyprzedza, w jaki sposób, z której strony itd. - Zdarzało im się, że włączała im się rywalizacja, że zaczynali się naprawdę ścigać? - Tak było w Rzeszowie, z chłopcami z Częstochowy, pierwszego dnia zdjęć, zanim zrozumieli, na czym polega robienie filmu fabularnego. Przyjechali zawodnicy Włókniarza i bardzo trudno im było na początku wytłumaczyć, że w tych ich wyścigach na torze przed kamerą, chodzi o coś innego niż zwykle (śmiech). Chwilę to trwało, zanim przestali się na poważnie ze sobą ścigać. Ale w Rzeszowie robiliśmy głównie sceny aktorskie i wszyscy chłopcy wspaniale się spisali jako aktorzy. - Ilu prawdziwych żużlowców pomagało przy realizacji tego filmu i gdzie poza stadionami w: Rzeszowie i Tarnowie odbywały się zdjęcia? - Naszym głównym stadionem był ten w Częstochowie. Tam dużo było kręconych scen z wyjazdów i powrotów do parku maszyn. No i bardzo dużo scen aktorskich. W Rzeszowie główną rolę zagrał tamtejszy przepiękny park maszyn. I nie tylko, bo udało się tam też zainscenizować trzy różne parki maszyn, z trzech różnych stadionów. No a w Tarnowie realizowaliśmy wyłącznie sceny wyścigów na torze. Wspaniałych ludzi, którzy nam pomogli - i zawodników, i trenerów, i panów z obsługi stadionów było naprawdę sporo, trudno byłoby wszystkich zliczyć i wymienić. - Słyszałem taką plotkę, że kaskaderzy - gdy dowiedzieli się co mają wykonywać na torze - powiedzieli pani, iż na pewno zrobienia tych scen się nie podejmą. Dlatego musieli je wykonać prawdziwi żużlowcy. Czy to prawda? - Tak, prawda. Kaskaderzy powiedzieli, że się tego nie podejmą, że to jest dla nich za trudne. Przekonaliśmy się zresztą, że zaangażowanie prawdziwych żużlowców do tych scen było jedynym możliwym wyjściem. Warto przy tym dodać, że zawodnicy mieli dodatkowo utrudnione zadanie, bo zdjęcia robiliśmy ze specjalnego sportowego quada, (prowadzonego przez fantastycznego kierowcę Mariusza Wojtasika), który szybciej jeździ, niż normalne quady, ale oczywiście znacznie wolniej niż motocykle żużlowe. Zawodnicy musieli więc zwalniać tempo, jednocześnie pamiętając o tym, że aby w miarę bezpiecznie położyć się na torze na wirażach, bo do tego potrzebna jest odpowiednia prędkość. Naprawdę wykazali się dużym kunsztem w tym co zrobili. - Te sceny na torze sprawiły pani największą trudność przy realizacji tego filmu? - Zdecydowanie tak. Przez te dwa tygodnie zdjęciowe w Tarnowie ledwie żyłam. Cały czas potworny stres, obawa, żeby nic się nikomu nie stało. Poza tym jednak praca z zawodnikami to była duża frajda. Pomagali nam, doradzali w kwestiach typowo żużlowych. W całym filmie zagrało tylko pięciu zawodowych aktorów. Reszta to właśnie naturszczycy, głównie ludzie w większym lub mniejszym stopniu związani z żużlem. - Na portalu Filmweb przy gatunku tego filmu wpisane jest melodramat/sportowy. Czy da się w ogóle połączyć te dwa gatunki? To jest film o żużlu z miłością w tle, czy odwrotnie? - Dla jednych pewnie będzie to film o miłości z żużlem w tle, a dla innych odwrotnie. Bardzo nie lubię określać filmów, które robię, katalogować ich i wkładać w szufladki. Dla mnie to film o młodych ludziach, którzy z jednej strony dopiero wchodzą w życie, a z drugiej zderzają się ze wszystkim tym, co może nas spotkać w całym długim życiu. Wszystko się u nich kumuluje w krótkim czasie, takie dojrzewanie i życie w pigułce. Film ten jest swego rodzaju wyrazem podziwu dla młodych żużlowców wybierających tę drogę. Teraz są takie dziwne czasy. Nie chcę generalizować, ale wielu ludzi dziś jest wygodnych. Zależy im tylko, żeby mieć furę i komórę. A ci, którzy związują się z żużlem robią to z prawdziwej pasji, fascynacji. To takie szaleństwo, dobre szaleństwo. - Żużel to taki sport, który może dać człowiekowi parę "fur i komórek", a innego pozbawić zdrowia czy wręcz wpędzić w finansowe problemy i długi. - Tak, ale nie sądzę, żeby finanse były głównym powodem pchającym młodych ludzi do tego sportu. Myślę, że jest to przede wszystkim chęć sportowej walki, przygoda, adrenalina, a to że za tym idą korzyści finansowe, to jest drugorzędna sprawa. Najważniejsze dla nich jest zwyciężyć, być pierwszym na mecie. Taka dzika radość! W tym sporcie zdarzają się przecież takie rzeczy, że zawodnik, na którego nikt nie liczy, na którego nikt nie stawia, wygrywa drużynie mecz, czy zdobywa jakieś mistrzostwo. A faworyt, na którego wszyscy stawiają, sromotnie zawodzi. To powoduje ogromną huśtawkę emocjonalną, potęgowaną jeszcze przez kibiców i media. By młody człowiek potrafił z nią sobie poradzić, musi być naprawdę herosem. - A pani w ogóle wcześniej interesowała się żużlem? Ile meczów pani widziała? - Gdy byłam dzieckiem, dużo zawodów oglądałam w telewizji. Wtedy panowie nie mieli jeszcze takich kasków jak teraz, tylko takie małe, śmieszne, osłaniające głowę, a usta i nosy zakrywali specjalnymi chustkami. Trzydzieści parę lat temu wyrzuciłam z domu telewizor i przez długi czas zawodów żużlowych nie oglądałam. Żużel powrócił do mnie po jakimś czasie, a po przeczytaniu reportaży Jacka Hugo-Badera o żużlu poważnie zaczęłam myśleć o zrobieniu filmu. Wtedy zaczęło się jeżdżenie na zawody, rozmowy z żużlowcami, czytanie książek i wywiadów, oglądanie dokumentów o żużlu, rozmów z żużlowcami... Byłam pod wielkim wrażeniem postaci Rafała Kurmańskiego (22-letni wicemistrz Europy juniorów, wielki talent, powiesił się 2004 roku na klamce od drzwi łazienki pokoju hotelowego w Zielonej Górze - przyp. red.). Pewnie nikt - komu by pokazać jego zdjęcie, nie w stroju żużlowym - patrząc na jego chłopięcą, łagodną, wręcz dziecięcą twarz, nie uwierzyłby, że mógł mieć coś wspólnego z takim ekstremalnym sportem jakim jest żużel. - Główny bohater pani filmu, jest do Kurmańskiego niezwykle podobny z wyglądu. Czy to celowy zabieg? - Tak chyba miało być, choć nie szukałam tego podobieństwa. Tym bardziej, że losy naszego bohatera są zupełnie inne. Szukałam wśród żużlowców i byłych żużlowców kogoś, kto pasowałby do tej roli. Chciałam, żeby był to ktoś z tego środowiska, bo bałam się, że aktor zawodowy może odstawać od prawdziwych postaci świata żużla, których koniecznie chciałam zaprosić do współpracy, nie da rady sprawić, by te dwa światy się zespoliły. Ale objawił się Tomek Ziętek. Pisząc scenariusz oczywiście jakoś sobie wyobrażałam tego mojego bohatera i Tomek idealnie się z tym wyimaginowaną postacią połączył. Czułam intencyjnie, że to jest on i będziemy mieć frajdę ze wspólnej pracy na planie. Nawet nie robiliśmy próbnych zdjęć. Teraz widzę, że rzeczywiście z Rafałem Kurmańskim ma coś w samej urodzie podobnego. - Słynny "Wyścig" z 2013 roku, film fabularny pokazujący rywalizację w Formule 1, pomiędzy Jamesem Huntem, a Nikim Laudą kosztował 38 milionów dolarów. A pani film jaki miał budżet? - 7,8 mln złotych. - Czy to są pani zdaniem wystarczające pieniądze, żeby pokazać potencjał takiej dynamicznej, ekspresyjnej dyscypliny jaką jest żużel. Czy mając więcej pieniędzy dałoby się to wszystko zrobić jeszcze ciekawiej? - Niewątpliwie dałoby się zrobić, ale jesteśmy realistami. Wiedzieliśmy, że mamy takie, a nie inne pieniądze, a ponieważ chcieliśmy bardzo chcemy ten film zrobić, to było od początku dla nas jasne, że musimy się spróbować w tym budżecie zmieścić. Ten film jest najdroższym jaki zrobiłam. Wiadomo jakie są realia, jakie są pieniądze i w ramach tego co się ma, trzeba jak najlepiej sobie radzić. Pamiętam, że kiedyś na Camerimage przed projekcją mojego filmu "Pora umierać", pokazywano film "Miłość w czasach zarazy", wyszedł na scenę operator, który powiedział, że bardzo przeprasza, ale są niedoróbki w filmie, bo mieli bardzo mały budżet... jedynie (o ile się nie mylę) 56 milionów dolarów (śmiech). A myśmy wtedy zrobili film za 250 tysięcy. Wszystko zależy zatem od postawy i nastawienia twórców. Jeśli ktoś się użala nad tym, że ma za mało pieniędzy, to może się użalać. Ja wolę po prostu robić swoje. - Wspomniała pani, że w filmie pojawia się tylko pięciu zawodowych aktorów. Jakie role grają? - Tomek Ziętek, gra głównego bohatera "Lowę". Mateusz Kościukiewicz, to drugi żużlowiec. Ma ksywę "Richie" i trochę rywalizuje z "Lową". Paweł Wilczak wciela się w byłego żużlowca, opiekuna basenu, który obserwuje młodych chłopaków na torze. Karolina Gruszka ma maleńką rolę, bardzo jestem wdzięczna, że zgodziła się zagrać mamę Romy, drugiej głównej bohaterki filmu. No i w końcu Żaneta Łabudzka, grająca rolę matki "Lowy". Pozostali, włącznie z Romą, czyli Jagódką Porębską, która miała 18 lat, kiedy zaczynaliśmy zdjęcia, to ludzie debiutujący przed kamerą, którzy pierwszy raz stanęli na planie filmowym. - Poza prawdziwymi żużlowcami popisującymi się na torze w filmie nieco większe role odegrało trzech byłych żużlowców: Tadeusz Kostro, Łukasz Kaczmarek i Marcel Szymko. Jak w ogóle się spisali? To z nich najbardziej nadaje się na aktora? - Spisali się fantastycznie. Myślę nawet o tym czy nie napisać czegoś specjalnie dla nich. Mam też nadzieję, że ktoś ich wypatrzy w "Żużlu" i zaprosi ich do współpracy, bo kamera ich naprawdę kocha. Taka naturalność, swoboda w dialogach, rzadko spotyka się takie naturalne talenty aktorskie. Chce się naprawdę na nich patrzeć na ekranie. Fantastycznie wspominam współpracę z całą trójką. Oddali się filmowi w pełni, co ogromnie cenię i szanuję. - Oprócz tego byli też jacyś żużlowi konsultanci, którzy nie pojawiają się w filmie? - Oczywiście i to niejeden. Zarówno scenariusz był konsultowany, jak i na planie się pojawili. Przed zdjęciami pisałem też dość dokładny scenopis, konsultowałam się również podczas montażu. Kilka osób bardzo nam pomogło, w tym jeden z komentatorów telewizyjnych i wieloletni realizator transmisji z meczów żużlowych. Pomagali nam też chłopcy na samym planie. Największą moją obawą było bowiem to, żeby nie doszło do jakiejś merytorycznej "wtopy". - Spotkałem się z taką recenzją tego filmu, autorstwa Manueli Gretkowskiej, która o odtwórcy głównej roli napisała, że nie można oderwać od niego oczu. Przepowiedziała mu wręcz rolę nowej gwizdy polskiego kina na miarę Daniela Olbrychskiego czy Bogusława Lindy. Zgadza się pani z tą opinią? - Trudno byłoby się nie zgodzić. Tomek ma też taką fenomenalną umiejętność, że bardzo się zmienia w roli. Porównując parę ostatnich filmów, w których zagrał, w każdym z nich jest zupełnie inny. Bardzo skrupulatnie się do roli przygotowuje, tu chudnie, tam tyje. Dużo czyta. Jest też aktorem, który się nie skarży, nie narzeka. Naprawdę oddaje wszystko roli, filmowi. Wspaniały człowiek, wspaniały aktor. Mam więc nadzieję, że pani Manuela się nie myli. - W takim razie jeszcze jeden cytat z pani Gretkowskiej: "Film jest średniowieczny, nikt nie używa komórek". Zatem w jakich czasach dzieje się akcja tego filmu? - Nie lubię pokazywać w swoich filmach samochodów na ulicach, przechodniów, czy innych znaków czasu. Tak naprawdę jednak staram się tak opowiadać historię, żeby konkretny rok, czas, nie miał specjalnego znaczenia. Dla mnie ważne są postawy ludzkie i to co się między nimi dzieje, a nie konkretny czas czy miejsce. W filmie np. stadion jest częstochowski, a ulice z Przemyśla, więc miasto, gdzie rozgrywa się akcja, tak naprawdę nie istnieje. - W pani wcześniejszych filmach nie dostrzegłem wątków sportowych. Teraz pojawia się po raz pierwszy. Pytanie czy ostatni? - W moim życiu prywatnym zawsze sport odgrywał znaczącą rolę. Szybko biegałam, więc mój trener szkolny chciał mnie wciągnąć do szkółki ŁKS-u. Potem okazało się, że świetnie pływam, miałam propozycję treningów w przyszkolnej szkółce pływackiej. W związku z tym jednak, że byłam drobna, chuda i cały czas chorowałam na anginę, nic z tego nie wyszło. Mam jednak wrażenie, że wiem co to znaczy stanąć na starcie, czy pod taśmą, czuć obok rywala. Byłam w sporcie niesamowicie zaciętą osobą, pamiętam biegi na 400 metrów, bez specjalnego przygotowania. Nie było łatwo. Wydaje mi się, że sport jakoś rozumiem i czuję. Czy kiedyś coś jeszcze o sporcie zrobię? Nie wiem. Na razie montuję kolejny film i nie wybiegam dalej w przyszłość. - A żużel? Czy po poznaniu tego środowiska, będzie pani fanką tej dyscypliny? - Ja jestem fanką! Jak mam czas to jeżdżę na zawody. Dzięki przychylności prezesów klubów w trakcie dokumentacji mogliśmy wchodzić do parków maszyn, oglądać zawodników przed biegami, po wyścigach udanych i nieudanych. Mogłam w tym huku, hałasie, przy "strzelaniu" żużlowych silników, spędzać całe godziny. Piękny to był czas, naprawdę. - Słychać warkot motocykli i adrenalina sama rośnie. - Tak, to jest coś niesamowitego. Niektóre stadiony są lepsze akustycznie , więc fajnie to słychać i czuć emocje również na trybunach. W Gorzowie Wlkp. np. jest taki stadion, gdzie fantastycznie słychać z trybun warkot motorów. Podoba mi się też to, że na żużel, w przeciwieństwie do piłki nożnej, przychodzą całe rodziny, od dzieci po babcie i dziadków. To niby z jednej strony takie bardzo piknikowe klimaty, a z drugiej wszyscy te biegi niesamowicie przeżywają. Nie da się jednak nie przeżywać, gdy się ogląda tych chłopaków walczących na torze. Wszystkich tych, którzy jeszcze nigdy nie widzieli żużla na żywo, naprawdę szczerze namawiam - idźcie poczuć na własnej skórze, czym jest żużel! Arkadiusz Adamczyk