Skąd się wziął tzw. dług Jerzego Synowca? Chodzi o sprawę źle rozliczonej dotacji w 2001 roku. Wtedy klub dostał z miasta 600 tysięcy złotych. Nie dopełniono jednak formalności i Regionalna Izba Obrachunkowa nakazała zwrot kasy. Doszło nawet do procesu. Na ławie oskarżonych siedzieli ówczesny prezes Les Gondor, księgowa Stali i naczelnik wydziału sportu w urzędzie miasta. Sąd ich jednak uniewinnił. Podtrzymano jednak decyzję o konieczności zwrotu pieniędzy. Bez odsetek, z których miasto zrezygnowało, ale jednak. Stal płaci dług do dziś. Miesięczna rata wynosi 2725 złotych. W ten dług panowie Grzyb i Komarnicki ubierają Synowca. - Zacznę od tego, że prezesem Stali byłem w latach 1991-96 - mówi nam Synowiec. - Jesienią 96 oddałem władzę Gondorowi. Przyszedł człowiek bogaty, który miał pieniądze, więc przekazałem mu klub bez złotówki długu. Zostałem w Stali jako członek zarządu od spraw sportowych, bo Gondor się na tym nie znał. On wykładał pieniądze. 650 tysięcy na Bajerskiego, 450 na Okoniewskiego i jeszcze 250 na Cieślewicza. W 2000 roku wydał kilka milionów na remont stadionu, żeby mogły się tam odbyć mistrzostwa świata juniorów. Źle rozliczyli kasę z miasta Kłopoty zaczęły się w 2001 roku, kiedy firma Gondora zbankrutowała. Pech chciał, że w tym samym czasie kłopoty dopadły też drugą z firm, która decydowała o stabilności Stali. - Wtedy klub zwrócił się do miasta o dotację, którą dostał późno, bo w marcu. Kasa została błyskawicznie, w dniu otrzymania, przelana na konta zawodników. RIO uznała, że zrobiono to w sposób nieprawidłowy, a na ławie oskarżonych usiedli konkretni ludzie, którym notabene nie postawiono żadnych zarzutów. W efekcie postępowania klub musiał po prostu zwrócić, to co dostał. Czy ja czuję się za to odpowiedzialny? Nie, bo księgowość nie była moją działką. Nie brałem w tym udziału, nie wchodziłem w to. Wiedziałem o dotacji i to wszystko - komentuje Synowca. Zdaniem mecenasa nie ma czegoś takiego, jak odpowiedzialność całego zarządu za powstały dług. - Albo ktoś ma coś wspólnego ze sprawą, albo nie ma. Tu przed sądem stanęły trzy konkretne osoby. One zostały oskarżone o konkretne zaniedbania, to wszystko - stwierdza Synowiec. Pieniądze dawał, a nie zabierał Gorzowski adwokat mierzy się jednak nie tylko z oskarżeniami o ten dług wynikający z dotacji, ale i też o to, że zostawił klub w ruinie. Prezes PGE Ekstraligi Wojciech Stępniewski zadał nawet na Twitterze pytanie o jego wysokość, a honorowy prezes Stali Władysław Komarnicki stwierdził tylko, że gdy przychodził do Stal po Gondorze i Synowcu, to dług był olbrzymi. - W 2001 roku odszedłem z klubu, bo nie mogłem tego dalej ciągnąć - wyjaśnia Synowiec. - Pojawił się wiceprezydent Mariusz Guzenda, jego prawą ręką był pan Komarnicki i oni ciągnęli to dalej. Od 20 lat nie mam nic wspólnego ze Stalą, a od 25 lat nie jestem jej prezesem. Nie wiem, o czym oni mówią, o jakich długach na parę milionów. Gdy byłem prezesem, to budżety klubów wynosiły najwyżej półtora miliona złotych. Wtedy z zagranicy przyjeżdżał Węgier, który brał dwa tysiące marek za występ. Człowiek, nawet gdyby chciał, to nie mógłby zostawić klubu w opłakanym stanie i z kilkoma milionami zadłużenia. Zresztą, o czy my mówimy? To, co się działo z tymi milionami przez te kilkanaście lat. Mam w domu papiery, z których wynika, że to ja pożyczałem pieniądze Stali i nigdy ich nie odzyskałem. Natomiast na pewno żadnych milionów nie straciłem - kończy Synowiec. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź