Gdyby ktoś np. w 2013 roku powiedział, że Bartosz Zmarzlik osiem lat później będzie dwukrotnym mistrzem świata, najlepszym od lat zawodnikiem PGE Ekstraligi i bezsprzeczną ikoną polskiego żużla, nikt by nie był tym zaskoczony. Od początku swojej przygody gorzowianin zachwycał i kwestią czasu było to, kiedy zostanie mistrzem świata. W tym samym czasie tylko najzagorzalsi kibice żużla znali kogoś takiego, jak Jason Doyle. Zawodnk tułał się po klubach ligi angielskiej, mało kto traktował go poważnie, a w Polsce jeździł dla... Kolejarza Rawicz. Zapewne miał wówczas stawkę za punkt, za którą teraz nawet nie przebrałby się w kevlar. Doyle był już wtedy 28-latkiem, a więc jak na żużlowca na tyle młodym człowiekiem, by jeszcze coś tam pokazać, a zarazem na tyle starym, by marzenia o wielkich sukcesach raczej sobie darować. Wówczas jednak w karierze Doyle'a wydarzyło się coś niesamowitego. W ciągu tak naprawdę kilkunastu miesięcy z drugoligowego rzemieślnika stał się zawodnikiem szerokiej światowej czołówki, a chwilę później był już w cyklu Grand Prix. W 2016 roku absolutnie dominował w elicie, wygrywając seryjnie turnieje i tylko koszmarny pech na koniec sezonu odebrał mu złoto, które jeszcze trzy lata wcześniej było nierealne. Cel uświęca środki Co się odwlecze to nie uciecze i Doyle dobrze o tym wiedział. Był wówczas najlepszym żużlowcem świata, a na pewno najbardziej zdeterminowanym w walce o złoto. Wychodził do prezentacji o kulach, bo był obolały po upadku. Jechał jednak w zawodach, by nie dać losowi szansy na powtórkę z rozrywki. Koniec końców zdobył upragnione złoto i udowodnił, że na spełnianie marzeń nigdy nie jest za późno. Szkopuł w tym, że kiedy zabierasz się za to w zaawansowanym wieku, musisz pędzić niczym francuskie TGV, a czasem iść po trupach do celu. Doyle ryzykował kalectwem, ale opłaciło się. Co jasne, od tego czasu zawodnik znacząco zmienił oczekiwania wobec swoich pracodawców. Jest jednym z najlepiej opłacanych żużlowców na świecie. Gdy w 2019 roku jego Get Well Toruń spadł z PGE Ekstraligi, dogadał się z działaczami, że wróci za rok w przypadku awansu. Awans był, ale nie było Doyle'a, który zaanonsował, że chce sporej kasy za kontrakt. W klubie przeliczyli czy to się opłaca i postanowili odpuścić Australijczyka, zamiast kruszyć budżet. Póki co, trudno ocenić czy była to słuszna decyzja, bo mamy dopiero początek sezonu. Mogą pożałować, że go oddali Doyle znalazł swoje miejsce w Lesznie, gdzie zimą doszło do wielkich przetasowań kadrowych. Z drużyny odeszli dwaj wybitni młodzi wychowankowie, Dominik Kubera i Bartosz Smektała (odpowiednio do Lublina i Częstochowy) i w składzie zrobiła się wielka luki, a nawet dwie. Jedną wypełnił Doyle, ale drugiej wypełnić się nie dało. Formacja juniorska Fogo Unii wygląda fatalnie i wiele wskazuje na to, że ekipa jest w tym roku skazana na to, by wszystkie punkty były zdobywane przez seniorów. To daje bardzo mały margines błędu, ale przecież tego wymaga się od zawodowców. Fakty są takie, że to właśnie Doyle może być w starciu tych zespołów języczkiem u wagi. Jego postawa w tym sezonie każe przypuszczać, że wraca Doyle sprzed 4-5 lat, który jest gotów poświęcić wiele, by wygrywać biegi. Obiektywnie mówiąc bowiem zawodnik nieco spuścił z tonu po zdobyciu złota w 2017 roku i wiele wskazywało na to, że być może się tym nasycił. W pierwszych meczach tegorocznego sezonu jeździł jednak jak natchniony i może się okazać, że pogrąży swoją byłą drużynę, a toruńscy działacze uświadomią sobie, że warto było wydać jednak trochę więcej pieniędzy, by zyskać klasowego zawodnika, tak potrzebnego beniaminkowi. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź