Podróż pociągiem umożliwia naszemu rozmówcy lepsze zorganizowanie czasu w weekend i wykorzystanie dnia pomiędzy treningiem a zawodami. - Jeśli trening jest w piątek, a zawody w niedzielę, to zostaje nam sobota, która jest taka mniej zagospodarowana. Artiom wówczas zostaje na miejscu, a ja jeszcze sobotni czas mogę wykorzystać i dlatego dojeżdżam pociągiem. Zresztą taki czas w trakcie jazdy koleją można efektywnie wykorzystać, poczytać książkę czy się zrelaksować. Taka podróż szybko mija i należy do dosyć komfortowych - słyszymy. Często uciążliwą sprawą dotyczącą polskich pociągów jest to, że wpuszcza się do nich więcej osób niż jest w środku miejsc siedzących. Jest to niekomfortowe zwłaszcza dla ludzi wysokich, a do takich należy Rafał Lewicki, który jednak nie narzeka. - Nogi mam jeszcze młode, więc czytać mogę nawet na stojąco. Podziwiam też krajobraz i patrzę, jak się Polska zmienia. Zawsze lubiłem jeździć pociągiem. Problem jest tylko z opóźnieniami, które oczywiście nie zawsze są winą kolei. Trzeba mieć zapas czasowy albo korzystać z tego środka transportu, gdy nie ma presji na konkretną godzinę - tłumaczy. Motocyklem żużlowym przez centrum miasta Choć obecnie podróż pociągiem dla żużlowca brzmi jak abstrakcja, kiedyś było to normą. Zawodnicy nie mieli bowiem profesjonalnie zorganizowanych teamów czy pomocy menedżerskiej. Musieli sami dotrzeć na zawody, a sposoby tej podróży były mocno ograniczone, z racji niezbyt jeszcze rozwiniętej siatki połączeń. Rafał Lewicki przytacza historię, która wśród młodych kibiców żużla może wywołać szok, a wśród tych starszych z pewnością nostalgiczny uśmiech. - Trener Andrzej Koselski mi opowiadał, że za jego czasów cała drużyna jeździła na zawody pociągiem. Mieli specjalny wagon, do którego ładowali motocykle. Zostawiali sobie celowo trochę metanolu w baku, aby później dojechać na stadion, czasami w środku nocy. Taka kawalkada po prostu jechała motocyklami żużlowymi przez miasto. Takie były czasy, ale zawodnicy sobie z tym radzili - kończy.