Kamil Hynek, Interia: Najpierw Jerzy Szczakiel, teraz Zenon Plech. Środowisko żużlowe nie tylko w Polsce poniosło w tym roku ogromne i bolesne straty: Leszek Tillinger, były prezes Polonii Bydgoszcz, w której Zenon Plech był trenerem: - Oj to prawda, z tego świata odeszli przecież pierwszy polski mistrz świata - 1973 i Zeniu – wicemistrz – 1979 oraz brązowy medalista – 1973. Kiedy dodamy do tego Ivana Maugera, który stał czterdzieści siedem lat temu na drugim stopniu podium w Chorzowie, ból przeszywa serce, bo całej trójki nie ma już z nami... Jak pan wspomina zmarłego w środę Zenona Plecha? - Zenka śmiało mogę nazywać swoim świetnym kolegą. Znaliśmy się od dawna, nasze drogi przecięły się gdzieś na początku lat osiemdziesiątych. Był człowiekiem bardzo kontaktowym, oazą spokoju, trudno go było wyprowadzić z równowagi. Komplementów mógłbym sypać choć ile, ale to był po prostu super gość. Super Zenon! W ostatnich latach mieliście ze sobą kontakt? - Minęliśmy się na Grand Prix w Toruniu dwa sezony temu. Później nie było już okazji. Widać było gołym okiem, że choroba nieźle daje mu w kość, ale żużel był całym jego życiem. Do końca, na ile zdrowie mu pozwalało, starał się w nim czynnie uczestniczyć. Za pana prezesury Plech trafił do Bydgoszczy. Powierzył mu pan funkcję trenera. W 2008 roku wywalczyliście, będąc razem na pokładzie Polonii, awans do Ekstraligi. - Ściągnąłem go do siebie, bo czułem, że sobie poradzi. Współpracowaliśmy dwa lata. W następnym roku w roli beniaminka zrobiliśmy czwarte miejsce. Tak, jak w normalnych relacjach międzyludzkich miał świetny charakter, tak to swoje usposobienie potrafił w stu procentach przełożyć na park maszyn. Nie miał drugiej twarzy, po każdym meczu przychodził do mnie i normalnie rozmawialiśmy. Proszę jednak pamiętać, że wcześniej Zenek był już szkoleniowcem w Gorzowie, a z polską kadrą na stanowisku menedżera zdobył srebro w drużynie, więc my go spod ziemi nie wykopaliśmy. Dla zawodników, to też musiała być niezła gratka pracować z tak utytułowanym zawodnikiem. - Zawodnicy cenili sobie pracę z nim i go z uwagą słuchali. Przede wszystkim miał autorytet i ogromną wiedzę, którą potrafił przystępnie przekazać. Tak jak wspomniałem, był wyważony, nie biegał po parku maszyn, nie krzyczał. To mu do szczęścia nie było potrzebne. Pamięta pan jakąś anegdotkę związaną z Plechem? - Przyjechał kiedyś towarzysko do Bydgoszczy. To były wczesne lata osiemdziesiąte, wymyślił sobie, że pościga się na motocyklach, chyba Enduro z synem Henryka Glucklicha – Piotrem. Zapomniał jednak, że nie dosiada żużlówki i na łuku chciał się złożyć. Wyłożył się jak długi, a gdy wstał twarz miał pokiereszowaną i czerwoną, jakby właśnie wrócił z piekła. Zdarzały się i nieprzyjemne sytuacja z jego pobytu w Bydgoszczy. Pewnie wie pan, do czego zmierzam? - To była przeszło dekadę temu, ale już wtedy choroba siała spustoszenie w jego organizmie, że bardzo ją przeżywa. Po jakimś meczu grupa kibiców obrzuciła go wyzwiskami. Posądzili Zenia, że był pod wpływem alkoholu, a on wówczas znajdował się w zaawansowanym stadium cukrzycy, brał silne leki. To było krzywdzące i nieeleganckie zachowanie, którego nie zostawiłem w samopas. Założyłem w sądzie sprawę cywilną, później ci fani przeprosili Zenka, więc wycofałem wniosek o ich ukaranie. Rozeszło się po kościach, ale niesmak pozostał. Zgadza się pan ze stwierdzeniem, że przenosząc Plecha w maszynie czasu do teraźniejszości, postawilibyśmy przy nim i Tomaszu Gollobie znak równości? - Pod kątem techniki obaj byli wirtuozami. Tę Zenek miał bez dwóch zdań bajeczną. Absolutna czołówka w całej historii. Do tego mister elegancji najwyższych lotów. W Wybrzeżu nie było i nie będzie takiego drugiego. Jak nikt umiał wyciągnąć za uszy młodego Grzegorza Dzikowskiego za uszy i prowadzić go za rączkę, aby tylko gdański zespół dowiózł do mety podwójny triumf.