W czerwcu włączając telewizor, fani sportu mogli na żywo oglądać zaledwie dwie dyscypliny. Poza piłką nożną królował żużel. O ile działacze spółki zarządzającej rozgrywkami wykonali kawał dobrej roboty (chodzi o to, że sezon w ogóle ruszył), o tyle widowiska pozostawiały już wiele do życzenia. Liczył się wynik, a nie show Z danych dostępnych na stronie gurustats.pl wynika, że podczas rozgrywek najlepszej ligi świata widzowie ujrzeli 715 mijanek. Przypomnijmy, że sezon składa się z 63 spotkań, co daje 945 wyścigów na cały rok. 945 biegów i tylko 715 wyprzedzeń, to wygląda bardzo słabo. Średnia 11 mijanek na mecz nie pozwala mówić, że dostawaliśmy dobre show. W wielu miejscach to same kluby zabijały widowiska. Liczył się wynik, więc dominowała zasada: robimy taki tor, by wygrać, a niekoniecznie dać widowisko. Wśród torów królowało Leszno, gdzie w jednym meczu kibice oglądali średnio 18 mijanek. Podium uzupełnili Grudziądz (średnio 13,29 mijanek na mecz) oraz Częstochowa (średnio 11,80 mijanek na mecz). Dość niespodziewanie w dolnej części zestawienia znalazła się, chociażby Zielona Góra czy Wrocław. To właśnie w stolicy Dolnego Śląska całkiem nie tak dawno odbyła się jedna z najciekawszych rund w historii cyklu Speedway Grand Prix. W tym roku, w lidze, we Wrocławiu szału nie było. Statystyki jak strój bikini - Troszeczkę żałuję, że Wrocław stracił atut tego najlepszego toru, który swego czasu doskonale przygotowywał Rafał Dobrucki i tam nie było już tyle ścigania, ile powinno być. Tematu Częstochowy myślę, żeby lepiej nie poruszać, ponieważ każdy doskonale wie, jak to się skończyło (tor został przed jednym ze spotkań zepsuty tak, że klub stracił licencję - dop. aut.). To był dla mnie od zawsze tor numer jeden do ścigania i widowiska. Statystycznie najlepiej to wyglądało w Lesznie, ponieważ tam było najwięcej mijanek, a o to w żużlu nam chodzi. Liczby jednak nie do końca wszystko oddają. Można to porównać do kostiumu bikini, że pokazuje wiele, ale nie wszystko - komentuje Wojciech Dankiewicz, ekspert stacji nSport+. Kibiców do żużla przyciągały od zawsze przede wszystkim emocjonujące wyścigi. Z pewnością ogromne korzyści z zaciętych starć zawodników czerpie między innymi telewizja. Nie dość, że fani za jej pośrednictwem mogą zobaczyć to wszystko na żywo, to na dodatek jest okazja do pochwalenia się ciekawą gonitwą w mediach społecznościowych. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jakie to ważne w obecnych czasach. Czy telewizja powinna płacić za mijanki? Czy zdaniem eksperta kluby, które przygotowują najlepsze tory do walki, powinny otrzymywać więcej pieniędzy od telewizji? Może to zmieniłoby podejście działaczy i trenerów do kwestii przygotowywania torów. - Nie można w tej chwili gratyfikować organizatorów spotkań i uzależniać ich finansów od tego ile jest mijanek. Każdy tor jest inny i ma inną geometrię. Kwestia tasowania się na trasie zależy też bardzo od samych żużlowców, a w PGE Ekstralidze jeżdżą najlepsi. Często wyprzedzenia są powodowane błędami przeciwnika. W tych rozgrywkach za wielu ich nie ma. Temat uzależnienia wysokości telewizyjnych gratyfikacji od ilości mijanek nie wchodzi więc w grę - uważa Dankieiwcz. Kibice też pewnie by taki pomysł skrytykowali. Jakby poczytać fora, to większość z nich winą za kiepską jakość widowisk obarcza komisarzy toru. Uważają, że to przez nich nie ma zbyt wielu mijanek. Zupełnie inaczej widzi to wszystko Dankiewicz. - Akurat komisarze toru zdali egzamin w stu procentach. Wszyscy dobrze widzieliśmy, co się działo w tym roku. Ci ludzie są jak najbardziej potrzebni. Coraz bardziej rozumieją się też z gospodarzami, ponieważ to oni mają największy wpływ oraz wiedzę na temat przygotowania toru. Mam wrażenie, że jeszcze parę lat temu to oni głównie chcieli decydować, a teraz są naturalnymi partnerami dla miejscowych. To wszystko fajnie wygląda i świetnie funkcjonuje - zakończył ekspert.