Żużel to sport o niespotykanym w innych dyscyplinach podziale czasowym. Sezon w Europie rusza na dobre dopiero w okolicach Wielkanocy, zaś dobiega końca na chwilę przed połową października. Przez około pół roku kibic obserwuje zawody po kilka razy w tygodniu - 3 stopnie rozgrywkowe w Polsce, ligi zagraniczne, Grand Prix, mistrzostwa Europy, zawody młodzieżowe, pomniejsze turnieje indywidualne. Jesienią wszystko nagle zatrzymuje się jakby ktoś nacisnął pauzę w najciekawszym momencie filmu. Fani czekają na organizowane w listopadzie okienko transferowe, by poznać składy swoich ulubionych drużyn, po czym zapadają w swoisty sen zimowy oczekując na organizowaną zazwyczaj w Wielkanoc pierwszą kolejkę PGE Ekstraligi. Najdłuższy Wielki Post na świecie. Żużel - sport na pół roku i pół gwizdka Półroczne ściganie oznacza zaledwie półroczne zarabianie. Kluby oczywiście otrzymują od kibiców pieniądze choćby za karnety czy kupowane pod choinkę gadżety, a na konta zawodników wpadają transze z pieniędzmi "na przygotowanie do sezonu". W praktyce są to jednak odpowiedniki wypłacanego mechanikom "postojowego". Żużel zarabia na siebie wtedy, gdy motocykle warczą pod taśmą startową. Winnym tego wszystkiego jest rzecz jasna klimat. Niemożliwym byłoby przeprowadzanie zawodów żużlowych podczas jesiennych deszczy (wielowarstwowe tory schną w takich warunkach równie szybko co kilka ubrań wrzuconych jedno na drugie na linkę do prania), zimowych mrozów czy tym bardziej wczesnowiosennych roztopów. Żużel w Arabii jak Yeti. Wszyscy o nim słyszeli, nikt nie widział Ratunkiem mogłoby być przeniesienie części sezonu - oczywiście nie ligowego, a tego związanego chociażby z cyklem Grand Prix - w inne rejony świata. Kibice żużla od lat karmieni są miejskimi legendami o tym, że za kilka lat zawodnicy będą walczyć o indywidualne mistrzostwo świata w Arabii Saudyjskiej, Katarze czy Malezji. Póki co nikt nie poczynił jednak w tę stronę żadnych znaczących kroków. Być może snucie nierealnych marzeń o podbijaniu półwyspu arabskiego to nie jedyna możliwość przesunięcia granic sezonu. Żużlowe Grand Prix wielokrotnie już gościło przecież w australijskich Sydney czy Melbourne, a nawet nowozelandzkim Auckland. Nowi promotorzy cyklu Grand Prix zamierzają odświeżyć ten kierunek. Przyszłoroczna edycja zakończy się turniejem w Oceanii. Jego datę wyznaczono na 5. listopada. To dobra tendencja, lecz chyba wciąż za mało rozwinięta. Przesunięcie daty zakończenia sezonu o 2 tygodnie należy jednak poczytywać jako zwiastun daleko idących zmian, próbowanych już zresztą wcześniej. Mundial w grudniu? Żużel już to miał! Dokładnie 29 lat temu, 11 grudnia 1981 Bobby Schwartz i Denis Sigalos wywalczyli dla reprezentacji USA złoto Mistrzostw Świata Par na torze w Liverpoolu - nie tym znanym z dwóch klubów Premier Leauge, zespołu The Beatles, statku Titanic i dziwnego akcentu, ale leżącym w Australii. Czy już wkrótce rozgrywanie najważniejszych zawodów żużlowych w sezonie bożonarodzeniowym albo nawet karnawałowym nie będzie nikogo dziwić? Zmiany na świecie pędzą niczym pociąg Pendolino, a czarny sport musi czym prędzej wskoczyć do wagonu, bo konduktor zaraz zamknie przed nim drzwi. Kryzys czarnego sportu w innych krajach nie dotarł jeszcze do Polski, ale bez zmiany tendencji rzeczywiście może nas za kilka lat czekać turniej Grand Prix o identycznej stawce co finał indywidualnych mistrzostw naszego kraju. Za rok o tej porze będziemy czekać nie tylko na Boże Narodzenie, ale także zaczynające się lada dzień półfinały mistrzostw świata w Katarze. No i na kwietniową Wielkanoc, która znów rozpocznie zapewne ściganie na żużlu.