Już kiedyś było to krytykowane Prezes PZM Andrzej Witkowski jakiś czas temu pokusił się o bardzo mocną oceną kilku polskich żużlowców i powodów, dla których nie zostają mistrzami świata. Na tapetę wziął Patryka Dudka. - Rozmawiałem kiedyś z Patrykiem. Nie wiedział, gdzie ma prawo jazdy, bo mama wie. Nie wiedział, kiedy i gdzie będzie jechał, bo tata wie. Nasi zawodnicy są jak dzieci we mgle, podczas gdy to oni powinni być szefami swoich teamów. Rickardsson, Crump, a więc wielcy mistrzowie tacy byli, a nasi żużlowcy próbują mnie przekonać, że u nas przedszkole nigdy się nie kończy - mówił w rozmowie z WP SportoweFakty. Witkowski podał też przykład Taia Woffindena, który największe sukcesy święcił bez ojca. - Nie mam nic przeciwko rodzinom, ale w światowym żużlu nie ma dowodu na to, że tata jest potrzebny do zdobycia medalu. Tai Woffinden jest samodzielny i rozstawia naszych po kątach, bo my wciąż jesteśmy w przedszkolu. U nas otoczenie zawodnika, to jest tata, szwagier, brat, dziewczyna. Jak to rozumieć, co to jest? Dla mnie to zwykłe pomieszanie ról - mówił. Akurat jeśli chodzi o Anglika, prezes mógł się nieco pomylić. Dopóki Rob Woffinden żył, czuwał przy synu na każdym kroku, więc ich relacja była niemal identyczna. Śmierć ojca wymusiła na Taiu zmianę nawyków i błyskawiczną szkołę samodzielności. Trudno powiedzieć, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby Rob nadal żył. Sam Anglik pisał o tym w swojej książce. Czy to niedojrzałość? Obecność najbliższych osób w parku maszyn czy w ogóle w karierze daje żużlowcom możliwość zaufania w kluczowych momentach. Nawet najbardziej sprawdzona księgowa nie zastąpi bowiem mamy, która nigdy w żadnych sprawach nie będzie chciała zaszkodzić synowi. A najlepszy na świecie mechanik nie włoży tyle serca w przygotowanie sprzętu, co tata, zwłaszcza taki z przeszłością na żużlu. Teza wysunięta przez Witkowskiego podważa dojrzałość emocjonalną polskich zawodników i z pewnością honorowy prezes PZM mógł mieć minimum częściową rację. Trochę śmiesznie wygląda, gdy wszystkie najważniejsze rzeczy w dorosłym życiu załatwiają za kogoś rodzice. To może przynieść bardzo złe skutki w przyszłości, bowiem kiedyś rodziców zabraknie. Co wówczas zrobi dany żużlowiec? Będzie musiał radzić sobie sam. Być może problemem sportu jest zbyt duże odciążanie zawodników w niemal każdej kwestii. Zawodnik ma jechać/grać i nic więcej. Wszyscy z pewnością pamiętamy dyskwalifikację Legii Warszawa w eliminacjach LM 2014, gdy szła jak burza, wyrzuciła z hukiem Celtic Glasgow, ale potem okazało się, że zagrał nieuprawniony Bartosz Bereszyński. Oczywisty błąd kierownika drużyny, ale wyobraźmy sobie, jak błogo nieświadomy czegokolwiek był zawodnik, który miał pauzować ledwie 3 mecze i nawet w tak prostych rachunkach się pogubił lub po prostu w ogóle o tym nie myślał. Niektórzy są przykładem Są w polskim żużlu przykłady zawodników, którzy tak naprawdę wszystko robią sami i nie potrzebują rodzinnych teamów. Szymon Woźniak to człowiek-instytucja. Nie pochodzi z żużlowej rodziny, do wszystkiego doszedł sam. Nie potrzebuje mamy i taty w parku maszyn, w jego życiu pełnią inną, niezwykle ważną rolę. Żużlowiec krok po kroku pnie się do góry, układa mu się życie poza torem (ma już dwójkę dzieci). Można być pewnym, że poradzi sobie po zakończeniu kariery. Weźmy pod uwagę także Daniela Kaczmarka. W 2016 roku młody zawodnik sam w ciągu paru dni załatwił kilkaset tysięcy złotych, by wykupić się z Leszna, gdzie nie miał szans w rywalizacji z Dominikiem Kuberą i Bartoszem Smektałą. Przeszedł do Torunia i być może dwa lata jazdy w PGE Ekstralidze dały mu możliwość kontynuowania kariery jako senior. Jego poziom sportowy po wiecznym siedzeniu na ławce w Lesznie z pewnością nie byłby przecież wysoki. Takiej postawie należy tylko przyklasnąć. Oczywiste jest, że aby każdy człowiek (nie tylko żużlowiec) osiągnął sukces w swojej dziedzinie, nie może zaprzątać sobie głowy wszystkim dookoła. Są jednak takie elementy codzienności, które dorosły mężczyzna powinien po prostu brać na siebie. W ogromnej większości środowisk zawodowych mama licząca pieniądze 30-latkowi wzbudziłaby salwy śmiechu, ale w żużlu to w zasadzie normalność. Rodzi się pytanie, czy nie jest to toksyczne dla samego zawodnika.