Rozgrywki ligowe w Polsce nie potrafią złapać rytmu. Już w pierwszej kolejce odwołano cztery mecze, po dwa w PGE Ekstralidze i eWinner 1. Lidze. Jednemu z naszych ekspertów łatwość, z jaką władze przekładają mecze, kojarzy się ze zmianą skarpetek. Oczywiście nikt nie przekłada spotkań, bo ma takie widzimisię. Pogoda jest kiepska, trybuny puste (kibice wracają na trybuny 15 maja), a telewizyjna ramówka nie jest jakoś szczególnie napięta (Grand Prix jeszcze nie ruszyło, a lepiej przełożyć niż narażać się na koszty). Nie ma też problemu kolizji terminów z innymi ligami, bo Szwecja i Anglia jeszcze nie ruszyły. Wszystkie te czynniki wzięte razem powodują, że decyzje o zmianach terminów spotkań zapadają błyskawicznie. Żużel uzależniony od pogody - Z jednej strony trzeba to zrozumieć, bo jest zimno i pada - mówi nasz felietonista Jacek Fratczak. - Z drugiej robi się kłopot, bo nie ma rytmu meczowego, nie ma tej systematyki. Nie mają jej zawodnicy, działacze i kibice, którzy to wszystko śledzą z kanapy. - A najgorsze jest to, ze za chwilę z powodu przełożenia dużej liczby meczów dojdzie do kumulacji, która też nie będzie dobra - dodaje Frątczak. - Żużel wiąże się z serwisami silników, zdarzają się też urazy zawodników. Łatwiej kogoś wyleczyć, czy też naprawić sprzęt, jeśli między meczami są tygodniowe odstępy. Poza wszystkim liga, która jeździ w kratkę, to problem wizerunkowy. Byłby jeszcze większy, gdyby od początku mogli wchodzić kibice. Wielu z nich kupiło karnety i pewnie zaznaczyło sobie w kalendarzu terminy spotkań. Teraz okazuje się, że nie są one dotrzymywane. Trudno powiedzieć, jak to będzie wyglądało dalej. Niepokojące jest to, że o ile w poprzednich latach przy okazji przełożonych spotkań była wielka burza i gorąca dyskusja o plandekach i odwodnieniu, o tyle teraz kolejne zmiany przechodzą bez echa. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź