Całe środowisko żużlowe składa od paru dni życzenia z okazji okrągłych pięćdziesiątych urodzin naszemu mistrzowi, legendzie, najlepszemu zawodnikowi w historii polskiego żużla - Tomaszowi Gollobowi. Dużo zdrowia! Tomek był zawodnikiem, który w trakcie kariery kochał dwie rzeczy - żużel i warsztat. Kiedy koledzy szli na dyskotekę i uganiali się za dziewczynami, on przesiadywał całe dnie w towarzystwie swoich motocykli. Wiadomo, jakie były choćby lata 90, a Tomasz nigdy nie stosował używek i zawsze właściwie się prowadził. To był profesjonalista z krwi i kości, prawdziwy wzór do do naśladowania. To był ten typ żużlowca, który oddawał się drużynom, w których startował od a do z. Kiedy odchodził z Polonii Bydgoszcz nie czułem żalu. Tomek wiele razy nie dał się też złamać. Andrzej Rusko ze Sparty Wrocław wręcz na niego chorował. Mamił ofertami, a mimo to Tomek ani myślał zmieniać Polonii. Pamiętam, jak w 1994 roku praktycznie do ostatniej kolejki biliśmy się o utrzymanie w ówczesnej 1. lidze, która była wtedy najwyższą klasą rozgrywkową z Unią Leszno. Dzień przed spotkaniem wagi ciężkiej w Bydgoszczy, w duńskim Vojens odbywał się ostatni jednodniowy finał IMŚ. Tomek groźnie upadł. Uderzył głową w drewnianą bandę i nie dokończył turnieju. Myśleliśmy, że jesteśmy ugotowani. Zwycięstwo potrzebne nam było niczym powietrze do życia. Gollob wpadł na stadion i powiedział, że nie odpuści. Zacisnął zęby, zdobył trzy trójki, raz defektując na prowadzeniu i został bohaterem. Kiedy zaklepaliśmy sobie tryumf, świadomie wycofaliśmy go z ostatniego wyścigu. Tabela nie kłamała. To była bezcenna wygrana. Unia i my zgromadziliśmy po ostatniej kolejce, jak w "mordę strzelił" po szesnaście punktów, ale to leszczynianie spadli. Wokół Tomka narosło również mnóstwo mitów i legend. Kiedy starszy z braci był młodym, nieopierzonym chłopakiem już potrafił wyczyniać z motocyklem cuda. Miał unikatowy, jedyny w swoim rodzaju styl. Był po prostu czarodziejem czarnego sportu. Umiał wyprowadzić rywala pod bandę, ale nie w sposób chamski lub perfidny. Przypięto mu łatkę zawodnika jeżdżącego ostro, zakładano przeciw niemu spółdzielnie. A tworzyli je starsi zawodnicy, którzy nie mogli przeboleć, że jakiś młokos z Polski rozstawia ich po kątach. Zdarzały się i smutne momenty. Tych było jednak zdecydowanie mniej. Po słynnym uderzeniu w słupek w trakcie finału Złotego Kasku w 1999 roku Tomasz stracił niemal pewny złoty medal IMŚ, a my trzeci z rzędu tytuł drużynowego mistrza Polski. Moim marzeniem zawsze było doprowadzić do tego, aby Tomek zakończył karierę w ukochanej Polonii Bydgoszcz. Szkoda, że się nie udało. To byłoby wspaniałe ukoronowanie i spięcie klamrą jego naznaczonej pasmem sukcesów kariery. Raz było naprawdę blisko, ale weto postawili indywidualni sponsorzy zawodnika. Uważam, że gdyby nie feralny wypadek na crossie, Tomasz nadal jeździłby na żużlu i byłby w kapitalnej formie. Zawstydzałby sylwetką i dyspozycją niejednego dwa razy młodszego zawodnika. Być może nawet w barwach Polonii, z którą walczyłby teraz o awans do PGE Ekstraligi. I zamiast przed telewizorem, swoją okrągłą rocznicę świętowałby w parku maszyn, na torze, między kolegami. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź