Od kilku dni trwa zagrzała dyskusja, czy kontrakty podpisywane przez żużlowców powinny być jawne. To pomysł kilku prezesów, których zdaniem ten zgrabny ruch zakończy oferowanie wirtualnej kasy oraz podbijanie stawek. W moich czasach podobnie jak i teraz umowy żużlowców z klubem były tajemnie skrywane. Były chowane do szuflady i pół żartem pół serio najlepiej, żeby za budynkiem płynęła rzeka, bo wtedy można by do niej jeszcze wyrzucić kluczyk. Taka była zorganizowana akcja zarówno nas prezesów, jak i samych zawodników. Oni zapierali się rękami i nogami, żeby nie ujawniać ich zarobków. Wynikało to poniekąd z tego, że wtedy nikomu się nawet nie śniło o czymś takim, jak regulamin finansowy. Nie wypisywaliśmy czarno na na białym, ile za punkt, a ile za przygotowanie do sezonu. A jeden przed drugim chował dokument, żeby tuż przed zakończeniem rozgrywek inni szefowie klubów nie wiedzieli jak podejść do negocjacji z zawodnikiem, który ich interesował. Nie mieli pojęcia, czym go przyciągnąć do siebie. Doskonale pamiętam, jak przez kilka ładnych lat Andrzej Rusko ze Sparty Wrocław bez skutku krążył jak sęp wokół Tomasza Golloba. Najwidoczniej ciężko mu było zadowolić Tomka, skoro on wciąż pozostawał wierny macierzystej drużynie. A to m.in. właśnie pokłosie tego, że nie obnosiliśmy się w Polonii Bydgoszcz z finansami. Było mu dobrze, spełnialiśmy jego oczekiwania więc nie widział potrzeby zmian. A pan Rusko mógł się tylko zastanawiać, dlaczego. Ciekawym okresem był także, gdy partnerem klubu była firma Jutrzenka. Wzięła ona na swój garnuszek tercet: bracia Gollobowie plus Piotrek Protasiewicz. Byli przez nią dodatkowo sponsorowani indywidualnie. W tym czasie do środowiska wypływały skądinąd informacje, że Jutrzenka wykładała kosmiczne pieniądze, zawodnicy są nie do kupienia i każdą próbę podchodów skutecznie przebijała. Teraz już mogę powiedzieć, że na inne ośrodki całkiem niepotrzebnie padał blady strach. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź!