Pierwszy wielki Nowozelandczycy pokazywali się w żużlu już w jego najdawniejszych czasach, czyli w latach 30-stych czy 40-tych ubiegłego stulecia. Był to wówczas sport zdominowany przez kilka krajów, takich jak Wielka Brytania, Australia czy USA. Żaden początkowo nie był w stanie wskoczyć na podium imprez rangi mistrzostw świata, ale kwestią czasu wydawało się, kiedy zrobi to Ronnie Moore, młody chłopak z Hobart. Po raz pierwszy w finale mistrzostw świata pojawił się jako 17-latek, w roku 1950. Zajął wówczas dziesiąte miejsce z siedmioma punktami, co jak na jego wiek wydawało się osiągnięciem co najmniej niezłym. Wiele wskazywało na to, że nawet w kolejnym roku Moore może pokusić się o coś więcej. Rok i dwa lata później już otarł się o medal, kończąc rywalizację na czwartej pozycji. O ile w pierwszym z tych przypadków lokata tuż za podium była sukcesem, o tyle w drugim została przyjęta jako swego rodzaju rozczarowanie. Moore był już żużlowcem znanym i branym pod uwagę przy typowaniu zdobywców medali. Tym bardziej in minus zaskoczyło wszystkich jego tylko szóste miejsce w czempionacie rozgrywanym w 1953 roku. Wciąż jednak ledwie 20-letni Ronnie miał przed sobą całą karierę i należało się spodziewać, że prędzej czy później po medal sięgnie. Słabszy rok chyba wybitnie go zmotywował, bo już za kilkanaście miesięcy był na tronie. Medal na szyi, a noga jak puzzle Zdobycie mistrzostwa świata przez Ronniego Moore’a w 1954 roku dało mu nie tylko tytuł najlepszego zawodnika na świecie. Był wówczas także najmłodszym żużlowcem w historii, któremu udało się tego dokonać. A uczynił to w niebywałych okolicznościach. W trakcie tamtego sezonu miał fatalny upadek, który skończył się dla niego złamaniem nogi w pięciu miejscach. Lekarze sugerowali mu, że raczej nie ma szans, by wrócił na tor jeszcze w tym samym sezonie. Moore jednak się zawziął i nie dość, że wrócił, to jeszcze w jakim stylu! W finale indywidualnych mistrzostw świata nie dał rywalom szans. Z kompletem punktów pojechał po złoto, choć jeszcze chwilę wcześniej jego noga była niczym klocki LEGO. Na tym zawodnik nie poprzestał. Od momentu wywalczenia złota na stałe zagościł w bezpośredniej rywalizacji o światowe laury. Mistrzem świata indywidualnie co prawda został jeszcze tylko jeden raz, ale do tego dołożył trzy srebra. Zdobył też złoto i srebro mistrzostw świata par, kolekcjonował medale drużynowych mistrzostw świata. Utorował drogę takim mistrzom, jak Tony Briggs, Barry Briggs, a nawet Ivan Mauger, czyli zawodnik przez wielu ekspertów uważany za najlepszego w historii tej dyscypliny. Teraz mogą pomarzyć Obecnie Nowa Zelandia o zawodniku walczącym o cokolwiek znaczącego w światowym żużlu może jedynie pomarzyć. Sport ten bardzo stracił tam na popularności i nie zmieniły tego nawet turnieje Grand Prix rozgrywane w Auckland. Ze znanych szerszej publiczności zawodników nowozelandzkich warto wspomnieć raczej tylko Bradleya Wilsona-Deana, który miał kontrakt w Wybrzeżu Gdańsk i nawet pokazał się w polskiej lidze. Chłopak dysponuje sercem do walki, ale raczej nie prezentuje poziomu sportowego, który uprawniałby go do skutecznej jazdy choćby nawet w polskiej drugiej lidze. Problemy Nowej Zelandii są o tyle zaskakujące, że po pierwsze przecież to kraj z wielkimi żużlowymi tradycjami, wieloma mistrzami świata i medalistami ważnych międzynarodowych imprez. Tony Briggs to człowiek, który zrewolucjonizował światowy speedway poprzez wynalezienie dmuchanych band. Żużel jest bardzo popularny w bliskiej Australii, ale jakoś w Nowej Zelandii przebić się nie może. Wydaje się jednak, że ma tam ku temu spory potencjał. Akurat w takim kraju jest na czym budować zainteresowanie ludzi. W znacznie gorszej sytuacji są np. Rumuni czy Bułgarzy, którzy nigdy sukcesów nie mieli. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź