Arkadiusz Adamczyk (Interia): Przed sezonem wierzył pan, że może zostać mistrzem świata? Artiom Łaguta: To od zawsze było moje marzenie, ale przyznam szczerze, że gdyby mi ktoś przed sezonem powiedział, że będę w tym roku walczył o tytuł mistrzowski, to bym zwyczajnie nie uwierzył. Całe życie pracowałem by zdobyć ten tytuł. Jestem tak szczęśliwy i wzruszony, że naprawdę nie wiem co powiedzieć. - Niech pan powie co pan czuł, gdy po trzech seriach miał pan na koncie ledwie trzy punkty i ten tytuł zaczął uciekać. - Na pewno byłem zaskoczony początkiem zawodów. W piątek z motocyklami wszystko pasowało, a dziś te same ustawienia nie działały. Po trzech seriach nie ukrywam, że wkradły się nerwy. Pomyślałem, że ten tytuł za chwilę naprawdę może mi uciec. Szybko się jednak uspokoiłem i powiedziałem sobie, iż bieg w czwartej serii będzie kluczowy. Jeśli nie wygram, to już naprawdę będzie ciężko. Wyjechałem na tor z nastawieniem, że muszę przywieźć trzy punkty i się udało. - Przed decydującą 11. rundą cyklu Grand Prix miał pan dość komfortową sytuację, bo przewaga nad Bartoszem Zmarzlikiem wynosiła aż 9 punktów. Czy myślał pan od rana o tym, że to złoto jest już praktycznie na wyciągnięcie ręki. - Nie myślałem. Wstałem dopiero o 11:30, zjadłem śniadanie. Przygotowywałem się na spokojnie. Zacząłem się denerwować po trzech słabych seriach. - A przed całym finałowym weekendem? Czy myśli o tym co może się wydarzyć na Motoarenie spędzały panu sen z powiek? - Starałem się kompletnie nie myśleć o tym co mnie czeka w weekend. Pojechałem do Szwecji na półfinałowe mecze tamtejszej ligi, wróciłem dopiero w czwartek i tak w zasadzie z marszu przystąpiłem do piątkowych zawodów. Czułem się świetnie zarówno fizycznie i mentalnie i skończyło się zwycięstwem. Dziś było trudniej, ale uważam, że mentalnie też sobie poradziłem. Chciałem w tym miejscu gorąco podziękować mojemu menedżerowi i mechanikom, którzy zrobili dziś naprawdę bardzo dużo, żeby te motory w końcu mnie powiozły. - Jak ważną postacią jest menedżer Rafał Lewicki w pana ekipie? - Rafał jest jak bliska rodzina. Pomagał mi od początku mojej kariery. Załatwiał karty pobytu w Polsce, mieszkania, a teraz ogarnia cały team. - Tego sukcesu nie byłoby też chyba bez rodziny. - Moja żona i dzieciaki to moi najwięksi kibice. Ich wsparcie ogromnie mi pomaga. Gdy widzę ich na trybunach, ściskających za mnie kciuki, od razu serce mi rośnie i dla nich chcę pojechać jak najlepiej. - Gdy po półfinale stało się jasne, że zdobędzie pan złoty medal, od razu z gratulacjami pośpieszył Bartosz Zmarzlik. Łączy was chyba przyjacielska rywalizacja. - Rywalizacja jest na torze, a poza nim fajnie się dogadujemy. Dużo rozmawiamy ze sobą i wcale nie o żużlu, tylko zwyczajnie, o życiu. - Teraz chyba czas na zasłużone wakacje. Jak zwykle Malediwy? - Jeszcze nie wiem. Zobaczymy.