Ryszard Dołomisiewicz to jeden z najbardziej znanych żużlowców Polonii Bydgoszcz w historii. Jest wielokrotnym medalistą różnego rodzaju zawodów krajowych oraz finalistą mistrzostw świata z 1986 roku. Na żużlu startował w latach 1982-1991. Nietypowe zakupy - Oprócz celu sportowego w drodze na zawody, oczywiście musiały być także zakupy w markecie. U nas tego nie było. Często też zajeżdżało się zobaczyć na czerwoną dzielnicę, żeby zobaczyć jak to naprawdę wygląda. Dodatkowo obowiązkiem było obkupić się w prezerwatywy z automatu. Jednemu z kolegów uratowały karierę naukową. To były te z tzw. "wariatem", których u nas nie było. Chciał on zostać instruktorem sportu żużlowego, a do tego potrzebował średniego wykształcenia. Do szkoły niemniej nie chodził, bo oczywiście nie miał czasu - słyszymy. - W końcu wezwał go dyrektor i oznajmił, że wobec tego oni dla niego też czasu mieć nie będą. Ten zawodnik jednak był świeżo po przyjeździe z zagranicy, no więc miał słynne prezerwatywy. Dyrektor powiedział na ich widok, że jakby miał tego więcej, to można by pomyśleć nad darowaniem sobie tego niechodzenia do szkoły. Ostatecznie wyszło tak, że wszystko udało się załatwić, a kolega zrobił tego instruktora, dzięki prezerwatywom de facto - śmieje się Ryszard Dołomisiewicz. Koło w bagnie, a zamiast busa karetka - Wracaliśmy z zawodów w Równem i jakieś 50 km od granicy urwało się koło od przyczepy, którą ciągnął Jacek Filip. Nie udało się go znaleźć i poleciało w jakieś bagna. Do granicy dojechaliśmy susem saneczkowym z kłodą wstawioną w miejsce koła. Po przekroczeniu granicy zatrzymaliśmy się w warsztacie samochodowym, który specjalizował się we wstawianiu szyb - oczywiście nie na wymiar - oraz wymianą kół. Dobrał nam więc jakieś koło, oczywiście zupełnie niepasujące. Nie wspomnę, że do naszego Fiata 125p musiało zmieścić się pięć osób, plus jakiś sprzęt czy rzeczy do mycia. Niektóre elementy były na zewnątrz, przywiązane. Jeździliśmy obwieszeni jak wielbłądy. O busach można było wówczas pomarzyć. Jak się okazuje, kiedyś byli zawodnicy, którzy bardzo zwracali uwagę swoich rywali. - Był taki mecz z Opolem. W tej drużynie byli zawodnicy, na widok których niektórzy otwierali usta. Taki np. Siekierka z brodą prawie do kolan. Wojtek Załuski miał dojechać sam, nie z drużyną, bo jechał z innego miejsca. Trzeba było jednak czekać, bo nie było na stadionie karetki. Wszyscy tylko wypatrywali w kierunku głównej ulicy. W końcu wjeżdża karetka, a z niej... wychodzi Wojtek Załuski. Wszyscy byli w szoku. Normalna, wyposażona karetka z przyczepką na motocykle. To był ich transport klubowy. Jak widzieli jakiś patrol to po prostu włączali koguty i im się udawało - opowiada. Był taki, co taranował swoich Ryszard Dołomisiewicz wspomniał także o pewnym zawodniku, który jeździł dosłownie bez hamulców. Tę historię opowiedzieli mu koledzy. - Był taki ktoś, jak Stanisław Witkowski. Polonia jechała mecz w Lesznie. Wyjeżdża Witkowski do biegu. Prowadził Andrzej Koselski, a jego kolega jechał z tyłu. Bieg natomiast musiał być wygrany 4:2, by Polonia zwyciężyła. Witkowski wyprzedza jednego rywala, a ten leży. Za chwilę drugiego i ten też leży. Wszyscy patrzą co się dzieje, a tymczasem teraz on zabiera się za Koselskiego. Bum, leżą obaj. Andrzej pyta: co ty robisz, głupku? Na to Witkowski: "To ty? Pokrowiec ci spadł z kasku, nie wiedziałem kto jedzie".