Mirosław Kowalik to wychowanek toruńskiego klubu, dziewięciokrotny medalista Drużynowych Mistrzostw Polski: dwukrotnie złoty, dwukrotnie srebrny i pięciokrotnie brązowy. Sześć razy startował w finałach IMP, a w 1997 roku skończył tuż za podium. W swojej karierze reprezentował barwy dwóch klubów: Apatora oraz Polonii Bydgoszcz. Z żużlowej sceny zjechał po sezonie 2004. Później zajął się pracą trenera i prowadził takie zespoły, jak PSŻ Poznań, Wybrzeże Gdańsk czy Stal Rzeszów. Jak pamiętamy, ta ostatnia przygoda dla niego oraz wszystkich innych osób związanych z klubem zakończyła się nieciekawie. Pożar na stadionie i skrót, który wydłużył drogę - To były jakieś zawody we Wrocławiu, bodajże Złoty Kask. Przed jednym z biegów mój motocykl po prostu stanął w płomieniach. Błyskawicznie z niego zsiadłem, a różne osoby, w tym mój ojciec, zaczęły go gasić. Wykorzystano siedem gaśnic i żadna nie działała! Oczywiście motocykl uległ zniszczeniu i nie nadawał się do użytku. W zawodach jeździłem na rezerwowym. Tak sobie potem pomyślałem, że można było oczekiwać jakiegoś odszkodowania od klubu z Wrocławia, bo nie byli przygotowani na taką sytuację - opowiada nam były zawodnik. Czasami człowiek chcący skrócić sobie drogę, niechcący powoduje, że staje się ona dłuższa. Wie coś o tym Mirosław Kowalik. - Droga do Rybnika, chyba na ćwierćfinał mistrzostw Polski. Ja prowadziłem auto, ale nagle mój tata stwierdził, że chce mnie zmienić. Pozwoliłem mu więc, a on dodał, że zna taki fajny skrót. Ten skrót okazał się taki, że spóźniliśmy się na zawody - śmieje się. - Przebierałem się już w drodze i prosto z busa wyszedłem do biegu. Oczywiście, sprzęt był kompletnie niedopasowany i przyjechałem czwarty. Pozostałe cztery biegi jednak już wygrałem. Tak czy inaczej, podobnymi skrótami już nigdy nie jeździliśmy - dodaje Silnik sobie wisiał, a manetka nie chciała współpracować Wśród śmiesznych sytuacji, zdarzają się także te, które na pierwszy rzut oka są bardzo niebezpieczne. Taka historia przydarzyła się Mirosławowi Kowalikowi podczas zawodów w rodzimym mieście. - To było na torze w Toruniu. Zaciął mi się gaz w trakcie biegu i niczego nie mogłem z tym zrobić. Miałem przed sobą rywala i szybko go doganiałem. Udało mi się go bezpiecznie wyprzedzić, ale potem musiałem podjąć decyzję, co robić. Już nie pamiętam, czy wyrwałem bezpiecznik czy po prostu katapultowałem się. W każdym razie nic mi się nie stało - wspomina, nie ukrywając że w trakcie tego zdarzenia do śmiechu mu nie było. - Innym razem podczas całego wyścigu czułem jakieś dziwne drgania sprzętu. Kierownica wyrywała się z rąk. Gdy zjechałem do parku maszyn, okazało się, że silnik był całkowicie luźny, tylko na jednej śrubie. Tata zapomniał dokręcić pozostałych - kończy. Większość kibiców pamięta zapewne podobną historię, która omal nie zakończyła się tragicznie. Tai Woffinden kilka lat temu w Toruniu miał nieskręconą ramę, która rozmontowała się w trakcie biegu. Jej część poleciała na trybuny. Jakimś cudem, akurat tam nikt nie siedział, więc nie doszło do dramatu.