Hampel ma już ponad 40 lat na karku. Niedawno powiedział wprost, że do Grand Prix nie wróci. Głównie dlatego, że jeśli miałby wrócić, to tylko, żeby walczyć o tytuł mistrza świata, bo właśnie tylko tego mu brakuje w jego dorobku. Na to go już jednak nie stać. To był wielki talent Od początku startów na żużlu widziano w nim ogromny talent. Cechował się bardzo dobrym refleksem, dzięki któremu odjeżdżał swoim rywalom już na starcie. Mimo tego potrafił także przeprowadzać szaleńcze ataki na dystansie, podrywając kibiców z krzesełek. Zanim został stałym uczestnikiem cyklu Grand Prix, to miał kilka okazji wystąpić, jako jednodniowa dzika karta. Miało to miejsce czterokrotnie podczas zawodów w Bydgoszczy. W 2004 roku otrzymał stałą dziką kartę i od tego momentu mógł pełnoprawnie brać udział w cyklu rangi mistrzostw świata. Startował tam nieprzerwanie przez cztery lata, jednakże początkowo nie wyróżniał się na tle reszty zawodników. Choć kilkukrotnie stawał na podium turniejów we Wrocławiu, Pradze, czy nawet Cardiff, to jego najlepszym końcowym wynikiem było ósme miejsce właśnie w debiutanckim sezonie. Doprowadził komentatora do euforii Do sukcesów musiał dojrzeć. Dwa lata przerwy zrobiły mu bardzo dobrze, bo wrócił z przytupem. W 2010 roku od samego początku zaznaczył swoją obecność w Grand Prix, meldując się na drugim stopniu podium w Lesznie. Być może już wtedy zrealizowałby swoje marzenie, czyli zostanie mistrzem świata, lecz na przeszkodzie stanął mu Tomasz Gollob. W tamtym sezonie był piorunujący i zgarnął złoto gromadząc 166 punktów. Za nim uplasował się Hampel, mający 137 "oczek", dla którego srebro było pierwszym medalem IMŚ w karierze. Od tamtego momentu można go było zaliczać bez żadnych wątpliwości do światowej czołówki. Rok później zdobył brąz, lecz szczególnie zachwycił podczas rundy w Malilli. Na szwedzkim torze świętował swój pierwszy triumf w turnieju GP, wyprzedzając Andreasa Jonssona na samej kresce. To właśnie wtedy komentarz Piotra Olkowicza przeszedł do historii, gdy "Mały" pofrunął po zewnętrznej, mijając tym samym ulubieńca miejscowej publiczności. Tytuł był na wyciągnięcie ręki Kolejny medal do swojej kolekcji dołożył w 2013 roku, kiedy musiał uznać wyższość Taia Woffindena. Brytyjczyk zaskoczył cały świat i wyprzedził Polaka w klasyfikacji generalnej o dziewięć punktów. Na tym się skończyły sukcesy Hampela w mistrzostwach świata. Jego dorobek wynosi dwa srebrne i jeden brązowy medal. Najbardziej żałować może z pewnością 2015 roku. To właśnie wtedy jego przygoda z cyklem zakończyła się na dobre. Wówczas nawet jego dalsza kariera stała pod dużym znakiem zapytania. Wszystko przez koszmarny uraz nogi, którego nabawił się podczas półfinału DPŚ w Gnieźnie. Jarek znajdował się w tamtym sezonie w bardzo dobrej formie. Po trzech rundach był wiceliderem klasyfikacji i wielu liczyło, że to będzie ten rok, kiedy postawi kropkę nad "i". Chodziło oczywiście o tytuł mistrza świata. W Ekstralidze prezentował się znakomicie i pomimo, że od połowy rozgrywek nie startował, to został najskuteczniejszym zawodnikiem na koniec zmagań ze średnią biegopunktową 2,419. 42-latek nie może czuć się jednak niespełniony, bowiem podczas całej swojej przygody ze sportem żużlowym zgromadził worek medali. Tyczy się to zawodów drużynowych, jak i indywidualnych, gdzie reprezentował Polskę. Także w polskiej lidze może się poszczycić faktem, że zdobył mistrzostwo Polski z każdym klubem, w którym miał okazję startować. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko jednego - tytułu mistrza świata, którego już nie zdobędzie.