Trudno było wierzyć W żużlu zazwyczaj jest tak, że zawodnik, który niespecjalnie prezentuje się jako młodzieżowiec, ma dwa wyjścia. Pierwszym jest po prostu zakończenie kariery i pójście do normalnej, poza żużlowej pracy. Druga opcja to walka na zasadzie "być albo nie być". Często taki zawodnik szuka klubu w niższej lidze i próbuje udowodnić, że jeszcze nie wszystko stracone. Przeważnie jednak po roku czy dwóch niesatysfakcjonujących rezultatów, i tak kończy karierę. Kevin Fajfer pochodzi z wybitnie żużlowej rodziny i o tym nikomu przypominać nie trzeba. Taki ktoś ma w pewnym sensie łatwiej, a w innym trudniej i to od samego początku. Dobre jest to, że wokół siebie ma się zazwyczaj same związane z żużlem osoby i uzyskanie porady to kwestia jednej rozmowy. Utrudnieniem jest jednak tak zwana presja nazwiska. Jeśli nazywasz się Travolta, wszyscy oczekują, że będziesz dobrym aktorem. Gdy twoje nazwisko brzmi Małysz, masz być skoczkiem. Kevin okres juniorski miał w przeważających fragmentach słaby. Potrafił czasem zaskoczyć, jednak rzadko i raczej nieregularnie. Wydawało się, że skoro w kategorii juniorów nie jest w stanie solidnie punktować, to nie ma czego oczekiwać w latach kolejnych. Po sezonie 2019 zainteresowanie 21-latkiem było praktycznie zerowe i pozostało mu walczyć o skład w Gnieźnie, co miało charakter pewnego rodzaju mission impossible. Skorzystał z uśmiechu losu Prawdopodobnie nawet sam Fajfer nie za bardzo wierzył, że będzie mu dane choć jeden raz zaprezentować się w eWinner 1. Lidze Żużlowej. Początek rozgrywek wcale na to nie wskazywał i Kevin nawet nie był brany pod uwagę przy ustalaniu ligowego zestawienia. Zawodnikowi trafiła się jednak okazja podczas meczu w Daugavpils. Wówczas kluby - nieoficjalnie - wiedziały już, że play off na tym poziomie się nie odbędzie i chyba nie ma sensu wypruwać sobie żył, by walczyć o drugie miejsce. Pierwsze było bowiem od dawna zarezerwowane dla torunian. Na Łotwie gnieźnian nie mógł wesprzeć Oliver Berntzon i to w jego miejsce do składu wskoczył Kevin Fajfer. Wielu spodziewało się, że na trudnym torze, rzucony na głęboką wodę 22-latek będzie bez szans. Ten jednak wprawił w osłupienia kibiców, ekspertów i chyba nawet samego siebie. Zdobył z bonusami 7 punktów (0,2,2*,2,0), a w obu nieudanych biegach jechał długi czas na punktowanej pozycji. Udowodnił, że da się tak po prostu wejść z marszu na dobry poziom. Podczas kolejnego meczu, u siebie z Orłem Łódź, pojechał również całkiem dobrze. 5+1 w czterech biegach z mocnym rywalem to naprawdę niezły rezultat. Samego siebie przeszedł jednak w meczu ze słabiutką na torze, ale mocną na papierze Abramczyk Polonią Bydgoszcz. Przywiózł 11+2 i Jerzy Kanclerz mógł tylko bezradnie patrzeć, jak niedoceniany żużlowiec bije jego podopiecznych niczym wytrawny bokser. Niech inni się uczą Fajfer dokonał rzeczy wielkiej i godnej docenienia. Na sezon 2020 nie miał praktycznie żadnych perspektyw i sponsorów. Jeśli posłuchać opowieści żużlowców i wypisać czego potrzebują, by osiągnąć dobry wynik, to coś tu się chyba nie zgadza. Kevin ośmieszył wielu kolegów po fachu, którzy mają problemy nawet przy idealnych warunkach i dużej ilości sponsorów. Pokazał, że da się jechać mimo tego i bez narzekania na wszystko dookoła. Nierówny tor, złe przełożenie, zły dzień, pech, sędzia czy zbyt wysoka temperatura - to tylko pierwsze z brzegu wymówki większość żużlowców. Fajfer tak na dobrą sprawę nie miał prawa osiągnąć dobrego rezultatu, przecież bazując na słowach innych zawodników, wszystko trzeba mieć dopięte na ostatni guzik. Być może brak oczekiwań i tak potrzebny luz na torze pomógł mu w dobrym punktowaniu, mimo totalnego braku przygotowania do tych występów. Swoją drogą niektórzy żużlowcy mogliby z Fajfera brać przykład. Trudno poprawić swój poziom sportowy, jeśli wymówek szuka się wszędzie, tylko nie w sobie. Zrzucanie winy na sprzęt jest słabe, biorąc pod uwagę zawodowy status 99% żużlowców. To tak, jakby kucharz przypalenie potrawy tłumaczył złym garnkiem. Jak to mówią - złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy.