Rzucony na głęboką wodę Chris Harris od początku swojej przygody z żużlem uchodził za bardzo perspektywicznego zawodnika. Niestety, już w wieku 16 lat spotkał go ogromny wstrząs. W angielski Boxing Day, czyli drugi dzień świąt Bożego Narodzenia jego ojciec, Cedric zmarł z powodu ataku serca. Harris przeżył to bardzo, jak każdy nagle osierocony nastolatek. W jego życie wkradły się ogromny smutek i melancholia niesamowicie rzutujące na stan fizyczny i psychiczny młodego sportowca. Tragedia była o tyle duża, że dramat dotyczył nie tylko straty ojca i najlepszego przyjaciela, ale także żużlowego mentora, trenera, sponsora i mechanika. Po latach wyznał w rozmowie z Tomaszem Lorkiem z Polsatu Sport, że jego ojciec poświęcił nawet dom, by syn mógł rozwijać swą karierę. Przed tragedią Chris nie miał zielonego pojęcia o sprzętowych niuansach motocykla - pochłaniała go tylko jazda, resztę zostawiał Cedricowi. Znalazł się w najtrudniejszej możliwej sytuacji - musiał nauczyć się pływać wyrzucony na sam środek oceanu. Rodzinny dramat stał się dla niego największą motywacją. To zmarłemu ojcu dedykował wszystkie późniejsze sukcesy, przede wszystkim występy w cyklu Grand Prix. Śmierć, podatki i Harris w Grand Prix Harris najbardziej kojarzy się kibicom z cyklem Grand Prix, mimo iż nigdy nie odnosił większych sukcesów w walce o indywidualne mistrzostwo świata. W stawce czempionatu utrzymywał się jednak nieprzerwanie od 2007 do 2016 roku – z reguły nie za sprawą zajęcia premiowanego utrzymaniem miejsca w klasyfikacji, a dzikiej karty lub awansu z turnieju Grand Prix Challenge. Najbardziej zapamiętane występy Harrisa w cyklu GP pochodzą z jego pierwszego sezonu 2007. Jako 25-latek zajął co prawda dopiero 9. miejsce w klasyfikacji, jednak działacze w uznaniu dla niektórych jego sukcesów zdecydowali się przyznać mu dziką kartę na kolejny rok startów. Nie było to bezpodstawne, Brytyjczyk dwukrotnie stanął na podium pojedynczych zawodów – był trzeci we Wrocławiu (druga pełna runda Grand Prix w jego życiu) i zwyciężył “na swojej ziemi” w Cardiff. Bieg finałowy ze stolicy Walii do dziś jest jednym z najczęściej odtwarzanych wyścigów żużlowych w Internecie. 25-latek na początku jechał ostatni, jednak fenomenalna pogoń zakończyła się minięciem Hancocka na ostatnim łuku. Rzadko kiedy widzi się na żużlu tak zdeterminowanego zawodnika – Brytyjczyk starał się z siebie i swojego sprzętu 110% mocy, maszyna niemal wyrywała mu się spod tyłka. Co ciekawe, Brytyjczyk pożyczył zwycięski silnik od kolegi na co dzień występującego w Confference League - najniższej klasie rozgrywkowej na Wyspach. Z czasem Harris radził sobie w cyklu coraz słabiej. Jednakże za każdym razem udawało mu się utrzymać w stawce. Z czasem budziło to rozgoryczenie niektórych - szczególnie polskich - kibiców. Żartowali z niego na wiele sposobów. Do historii przeszedł wyświechtany już frazes, iż “w życiu pewne są trzy rzeczy - śmierć, podatki i Harris w Grand Prix”. Hejt w kierunku Anglika spotęgował się w Polsce po sezonie 2015, kiedy to atakiem na ostatnim łuku Grand Prix Challenge w Rybniku zabrał miejsce w mistrzostwach Przemysławowi Pawlickiemu. Fani starszego z leszczyńskich braci nie mogli tego przeżyć. Bombowo – na przekór wszystkim Swój pseudonim - “Bomber” - Chris odziedziczył po innym Harrisie - Arthurze, brytyjskim wojskowym, który podczas drugiej wojny światowej opracował taktykę dywanowych nalotów powietrznych. Sam żużlowiec z wojskiem nie ma nic wspólnego, jednak w życiu toczył bardzo ciężką walkę. Najpierw – po śmierci ojca – przeciwnikiem była własna psychika, później krytyka ze strony kibiców. Czegóż to on nie słyszał pod swoim adresem. Już ustaliliśmy, że był “cieniasem zajmującym miejsce w Grand Prix polskim talentom”. To jednak nie koniec jego grzechów. Nazywano go “złotówą” obwiniając Anglika o zbyt częste zmiany klubów, zazwyczaj ze względów finansowych. Dostawało mu się również za nadwagę, szczególnie rybniccy kibice polubili zabawę w robienie zdjęć busowi Harrisa stojącemu pod restauracją McDonald’s. Problem jeszcze bardziej uwydatniała poduszka powietrzna używana przez Harrisa – jego kombinezon “pompował się” podczas upadków. Wydaje się, że Harris po prostu nie trafił do odpowiedniej ery. W świecie coraz bardziej profesjonalizującego się żużla jego luz – piwko i papieros, fast food po meczu mocno kłuły w oczy. Jeszcze w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych nie byłyby jednak niczym nadzwyczajnym. Żużlowiec z porcelany? Pierwszy brytyjski klub żużlowca - St Austell położony był... w kopalni porcelany. Ciężko jednak nazwać Harrisa “porcelanowym żużlowcem” bliżej mu zdecydowanie do żużlowego archetypu “człowieka ze stali”. Nie miał w zwyczaju narzekać na torową nawierzchnię, jeździł niezależnie od warunków pogodowych. Podczas pierwszej tegorocznej kolejki PGE Ekstraligi skrytykował na Twitterze zawodników GKM-u i Włókniarza odmawiających jazdy na torze po opadach deszczu. Jego zdaniem tor był przygotowany należycie. Angielskiej gwieździe przyklasnęli kibice, jednak nie spodobała się ona samym żużlowcom. - Łatwo jest oceniać siedząc przed telewizorem w Anglii - grzmiał w telewizyjnym wywiadzie Krysztof Buczkowski z GKM-u. 13 kwietnia 2019 na torze w Somerset Harris złamał rękę, lekarze polecili mu co najmniej 6-tygodniową przerwę w startach. Nie posłuchał ich i przejechał z ciężką kontuzją niemalże cały sezon – dopiero w grudniu trafił na stół operacyjny. - W żużlu nie masz czasu na sześciotygodniową przerwę. Gdybym sobie zrobił takie wolne od startów, zostałbym bez pracy. Podjąłem ryzyko i jeździłem z kontuzją cały sezon. To było bardzo bolesne, ale musiałem sobie dać z tym radę - mówił Anglik w rozmowie ze speedwaygp.com Idol młodzież Kiedy Harris wziął ostateczny rozwód z polską ligą i cyklem Grand Prix, starsi kibice odetchnęli z ulgą. Krytyczne uwagi i złośliwości nie poszły na marne. Co jednak dziwne, Anglik bardzo pozytywnie zapadł w pamięć młodszym fanom. Wielu z nich - częściowo dla żartu, trochę jako wyraz młodzieńczego buntu, uznania dla efektownego stylu jazdy i sympatycznego usposobienia zawodnika – otwarcie mówi o nim jako o swoim ulubionym żużlowcu, idolu. Harris dziś spełnia się jako wzorowy ojciec i głowa rodziny, a predyspozycje do tej funkcji przejawiał od samego początku. Po każdym meczu znajdował czas dla najmłodszych, ustawiał się do zdjęć, rozdawał upominki i autografy. Zdobył w ich sercach miejsce, które zajmuje po dziś dzień. Na trybunach tegorocznego longtrackowego GP w Rzeszowie można było spotkać wiele młodzieży. Część z nich przyznawała otwarcie: “Przyjechaliśmy na Bombera. Nie mogliśmy przepuścić okazji, by znów zobaczyć go w Polsce”. Kiedy Jerzy Kanclerz na gwałt potrzebował wzmocnień w składzie walczącej o utrzymanie Polonii, kibice apelowali w mediach społecznościowych o danie szansy Harrisowi. Profile w Polonii zostały zalane wiadomościami opatrzonych hasztagami #HarrisNaRatunek i #BomboweUtrzymanie. Nie powiedział ostatniego słowa Harris od 2018 roku nie startuje w polskiej lidze. Podpisał wówczas kontrakt z Polonią Piła, ale w Wielkopolsce ani razu się nie pojawił. Skupia się na ligach angielskiej i francuskiej, raz na jakiś czas do uszu polskich fanów dociera informacja o fenomenalnym biegu z jego udziałem. Próbuje ponadto sił w GP na długim torze, jednak longtrack nie budzi nad Wisłą żadnych emocji – dla nas to tylko egzotyczna ciekawostka. W zakończonym właśnie okienku transferowym wyraził chęć powrotu nad Wisłę. Ogłosił w mediach społecznościowych, że szuka nowego pracodawcy i zapewniał, iż dysponuje nowymi motocyklami i furgonetką. Mimo plotek o zainteresowaniu 38-latkiem ze strony rzeszowskiej drużyny nie udało mu się znaleźć pracodawcy w naszym kraju. Niewykluczone, że wraz z biegiem sezonu ktoś zdecyduje się ściągnąć z żużlowego niebytu tę niegdysiejszą - mimo wszystko - gwiazdę. Na razie, Brytyjczyk robi to, co kocha - poświęca się swojej rodzinie oraz jeździ na żużlu. Często półamatorskim, ale żużlu.