Gdyby Polakom przyszło kręcić żużlową wersję "Kosmicznego meczu" to nie byłoby lepszego kandydata do odtwórcy głównej roli niż Bartosz Zmarzlik. Dwukrotny mistrz świata jest dla żużla tym kim dla ligi NBA byli Michael Jordan i Lebron James. Piątek i sobota z Grand Prix we Wrocławiu tylko utwierdziła nas przekonaniu, że gość przybył z innej planety, a my powinniśmy być wdzięczni, że możemy żyć w jego czasach. Zmarzlik jechał do stolicy Dolnego Śląska, do królestwa lidera przejściowej klasyfikacji GP - Macieja Janowskiego z bagażem szesnastu oczek straty. Podczas gdy 30-latek z Wrocławia zdobywał Pragę, Bartosz dwa razy nie przebrnął półfinałów. Zapowiadały się ciężary do kwadratu. Według ekspertów, gdzie jak gdzie, ale we Wrocławiu Janowski miał wyprowadzić kolejne dwa nokautujące ciosy i powiększyć przewagę. No i figa z makiem. Zmarzlik zrobił takie gwiezdne wojny na Stadionie Olimpijskim, że Janowskiemu mogły tylko opaść ręce. Na terenie rywala wygrał dwa razy i cztery razy pokazał mu plecy. Można wpaść w kompleksy. W piątkowym finale biało-czerwoni stoczyli genialny pojedynek na żyletki, choć tak naprawdę Janowski nie powinien się w nim znaleźć. Raz, że Maciek przeżywał przez cały piątek męki pańskie i psim swędem załapał się do ósemki, to później do finału za rączkę zaprowadził go sędzia Craig Ackroyd, który podjął szereg może nie skandalicznych, ale na pewno kontrowersyjnych decyzji. Komedia pomyłek zaczęła się od wykluczenia Leona Madsena, który w półfinale smyrnął po kole Emila Sajfutdinowa. Obserwatorzy najpierw wysyłali Rosjanina do szkoły aktorskiej, a później łapali się za głowę jak po ataku Janowskiego Sajfutdinow wystrzeliwuje z motocyklem prosto w bandę. Janowski wykluczony? Ależ skąd. Na dokładkę stojący za pulpitem Brytyjczyk przymknął oko na czołganie się Janowskiego do taśmy. Polakowi należało się drugie ostrzeżenie i usunięcie z finału. Wyścig poszedł i nasi wygrali dubletem. Na dalszych miejscach Artiom Łaguta i Sajfutdinow. Od razu zapachniało przedsmakiem SoN. Oby efekt był podobny, bo jeśli nic się nie wydarzy właśnie takie pary powinniśmy zobaczyć w najbliższej edycji. Za obrazek dnia i akcję zawodów co złośliwsi wybrali podanie sobie rąk przez Polaków zaraz po przecięciu linii mety. Po przegranym przez Janowskiego finale IMP i jego ucieczce z podium narosło mnóstwo różnych teorii na temat chłodnych relacji obu panów. I mimo, że pewnie nie spędzają wspólnie wakacji, są ulepieni z innej gliny, to miło, że odcięli grubą kreską wydarzenia z Leszna. Największe fajerwerki Zmarzlik zatrzymał jednak na sobotę. Marzyliśmy o powtórce z rozrywki, o następnym z frapujących odcinków batalii polsko-polskiej, lecz tym razem Janowski nie oszukał przeznaczenia, bo pierwszy raz w bieżącej kampanii GP nie znalazł się w finale. W rolę gospodarza i zastępcy Janowskiego wcielił się Artiom Łaguta - inny z liderów Betard Sparty, który mógł się poczuć odrobinę jak Jimmy Nilsen w 1999 roku. Rosjanin pędził w sobotę jak TGV i wydawało się, że w finale nie jest go w stanie zatrzymać nawet Zmarzlik. Ale Bartek znów pokazał, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych, że kiedy zamienia się na torze w łowcę, myśliwego żadna zwierzyna nie ma z nim szans. Bartek zamęczył swojego przeciwnika, a w finale wykonał akcję, którą sporo mediów porównało do tej Tomasza Golloba. Nasz maestro fantastycznymi nożycami też we Wrocławiu i też w finale, na ostatnim łuku minął przeszło dwie dekady temu Szweda Nilsena. Potem uklęknął przed nim sam Zbigniew Boniek. Osobiście w tym co zrobił Zmarzlik widziałem ledwie ułamek procenta z Golloba. Zmarzlik zamarkował atak po szerokiej, wpuścił w maliny Łagutę i minął go o błysk szprychy, ale to tyle. Pan Tomasz przeprowadził szarżę w sposób bardziej spektakularny. W każdym razie nie miałem zawału tak jak komentujący turniej w stacji Canal+ - Tomasz Dryła, ale oczywiście oddaję cesarzowi co cesarskie. Kłaniam się panu Bartoszowi w pas, bo niewielu już żużlowców na świecie, którzy wpadliby na tak zuchwały pomysł jak Zmarzlik. Włodzimierz Szaranowicz, który komentował największe sukcesy Adama Małysza zakrzyknął po jednym ze zwycięstw naszego mistrza z Wisły w słoweńskiej Planicy - Velikanka wzięta! Zmarzlik mógłby sobie pod kaskiem szepnąć podobnie. Wrocław wzięty! Obiekt pożądania w PGE Ekstralidze zniwelował stratę do dwójki liderów - Janowskiego i Łaguty do trzech punktów. Najdroższy żużlowiec globu depcze im po piętach, a jeszcze w piątek po południu był w ciemnym lesie. Pewnie sam się nawet nie spodziewał, że po wyjeździe z Wrocławia zabawa zacznie się praktycznie od nowa. To nakręca, teraz to aktualny IMŚ jest na fali wznoszącej Słówko jeszcze o punktacji. Bardziej docierała do mnie ta sprzed dwóch sezonów. Ile nazbierasz sobie punktów na torze, tyle dopisujesz do klasyfikacji. Oczywiście zdania są podzielone, bo jak to wyglądało, że nierzadko tryumfator zdobywał mniej punktów niż ten, który uplasował się na drugiej pozycji. No ale, obecnie wystarczy prześlizgać się przez rundę zasadniczą i tak jak Lindgren w Pradze, czy Janowski we Wrocławiu awansować do finału z tylnego siedzenia i już masz lepszy dorobek niż taki Madsen, który wali trójka z trójką, ale przez wykluczenie odpada w półfinale. Tylko, że to przykład pierwszy z brzegu. Takie kwiatki można mnożyć.