Obecny kapitan Abramczyk Polonii miał wypadek na crossie w Hiszpanii przygotowując się do jazdy dla Motoru Lublin w PGE Ekstralidze. Był to marzec 2019 roku. Nie odpuścił, tylko walczył z całych sił o powrót na tor. Dopiero pod koniec rozgrywek 2020 wspomógł bydgoszczan w rywalizacji o utrzymanie na pierwszoligowym froncie. Ten sezon jest jednak naznaczony kontuzjami wychowanka zielonogórskiego klubu. Pech go nie opuszcza - Od pewnego czasu nad Grzegorzem rzeczywiście wisi jakieś fatum. Nieszczęśliwie to się układa, jeżeli chodzi o jego karierę. Powiedzmy sobie szczerze - każdy z nas po takim urazie i po takim uderzeniu - jakie miało miejsce w Rybniku - to w dalszym ciągu przechodzilibyśmy rehabilitację. Nie wiadomo, czy do końca roku doszlibyśmy do siebie. A żużlowiec po 3-4 tygodniach wsiada na motocykl i notuje kolejny upadek, który w skutkach dotyka tych samych części ciała, czyli klatki piersiowej - komentuje Jacek Frątczak, były menedżer klubów z Zielonej Góry i Torunia. Po raz kolejny Zengota wylądował w szpitalu w niedzielę, meczu z Cellfast Wilkami nie będzie wspominał najlepiej. - Niestety, takie jest życie żużlowca. Jedzie z zaleczonym urazem, ale pytanie czy z wyleczonym. W mojej ocenie są to dwie różne rzeczy. Grzegorz upadł, dwukrotnie - w krótkim odstępie czasu - stłukł klatkę piersiową. Efekt? Poobijane, pouszkadzane płuca, odma to nie jest zabawa. Powtórne uszkodzenie jest wielkim pechem. Ale po takich kontuzjach spokojnie się wraca na tor - dodaje. Czas kończyć karierę? W internecie pojawiły się komentarze, że nie warto igrać z ogniem i nie kusić losu. - Absolutnie się nie zgadzam. To decyzja zawodnika. Nie jest to uraz, który uniemożliwia zachowanie sprawności motorycznej, to zupełnie inny kaliber. Po takich kontuzjach normalnie wraca się na tor. Nastąpiła kumulacja, zwykły przypadek. Nie kończyłbym Grześkowi kariery - ocenia Frątczak. W bardzo podobnym tonie wypowiedział się drugi z ekspertów - Wojciech Dankiewicz. - Dla mnie Grzesiek jest wielkim pechowcem. Po ciężkiej kontuzji heroicznie wrócił, nabawił się kolejnej, teraz znowu taki sam uraz. Są problemy zdrowotne, lecz nie nakreślałbym mu, że najwyższy czas zakończyć karierę. On sam musi podjąć taką decyzję wspólnie ze swoim otoczeniem i lekarzami. To wciąż zawodnik, który może jeszcze dużo zdziałać. Poczekałbym z takimi opiniami. Nikt nie ma prawa sugerować mu rozważenia końca kariery - analizuje. Przeszedł drogę krzyżową Zengota trzema ubiegłorocznymi ligowymi występami przypomniał o sobie w PGE Ekstralidze. Ostatecznie z powrotu do elity nic nie wyszło, ale to nie oznacza, że nigdy tam nie wróci. - Ja uważam, że go w dalszym ciągu stać na 8-10 punktów w PGE Ekstralidze. Pamiętajmy, że przeszedł drogę krzyżową, to się czasami zdarza w życiu sportowca uprawiającego sport motorowy. Tylko podam przykład Roberta Kubicy, któremu groziła amputacja ręki. Nie była ona do końca sprawna i tyle lat czekał, żeby wrócić - porównuje Frątczak. - Powiedzmy sobie szczerze - to już nie ma znaczenia czy startuje on regularnie w zawodach Formuły 1, czy nie. Grzegorz Zengota nie ma 45 lat na karku, tylko 32. Jestem przekonany, że się z tego wyliże. Niedługo znowu zobaczymy go na torze, myślę że jeszcze w tym sezonie. Zawsze był bardzo dobrze zbudowany, był takim kompaktowym chłopakiem, zresztą do dzisiaj taki jest. We wcześniejszych latach kariery najpoważniejszą kontuzję miał chyba w 2011 roku - poważne złamanie uda na pierwszym treningu w Gnieźnie. Wrócił w bardzo dobrym stylu bodajże w lipcu - wspomina nasz rozmówca. Znają się jak łyse konie Frątczak i Zengota znają się od wielu lat. - Będąc członkiem zarządu, wiceprezesem klubu jeszcze za czasów stowarzyszenia obserwowałem karierę Grzegorza z bliska, ponieważ zajmowałem się organizacją szkółki. Byłem obecny podczas jego pierwszych oficjalnych zawodów, kiedy debiutował na torze w Rzeszowie. Podczas finału MDMP w 2005 roku zdobyliśmy brąz, bo zapunktował na poziomie 7 punktów. Znamy się znakomicie - przyznaje Frątczak. Obaj dorastali tuż obok siebie. - Jestem troszeczkę starszy od Grzegorza, ale dochodzi jeszcze kwestia urodzenia. Nie dość, że pochodzimy Zielonej Góry, to jeszcze z jednej dzielnicy. Przez wiele lat przejeżdżałem koło jego domu, czasami zatrzymywałem się przy jego warsztacie. Mieszkaliśmy od siebie 200 lub 300 metrów. Mam spory sentyment do tego chłopaka, nasze babcie i rodzice się znali. Przede wszystkim zawsze był bardzo dobrze przygotowany sprzętowo - podsumowuje.