Żużlowa Grand Prix w Warszawie przeniosła dyscyplinę w inny wymiar i przypomniała nam o czasach, kiedy czarny start kojarzył się z wielkimi stadionami, jak słynne Wembley, czy Stadion Śląski w Chorzowie. W latach 70. żużlowe ściganie potrafiło oglądać na żywo nawet i 100 tysięcy widzów. Impreza na PGE Narodowym była namiastką tamtych czasów, sentymentalną podróżą dla jednych, trampoliną na salony dla drugich. Jednak po pięciu rundach (lata 2015-19) mamy problem. W tym roku GP w stolicy zostało odwołane z powodu koronawirusa. Już teraz mówi się, że mogą być ogromne problemy ze zrobieniem turnieju za rok, choć w kalendarzu FIM są one zaplanowane na 15 maja. Imprezy za 7 milionów w szpitalu PZM już sygnalizował FIM (międzynarodowa federacja) i BSI (promotor cyklu), że w połowie maja raczej nie da się zrobić Grand Prix. Na PGE Narodowym wybudowano tymczasowy szpital dla chorych na koronawirusa. Wiosną ma zniknąć, a władze obiektu zapewniają, że w ciągu kilku tygodni wrócą do normalności, ale nie tylko to jest problemem dla zrobienia żużlowego show. Tym największym jest kasa. Z naszych informacji wynika, że taka impreza może kosztować nawet i 7 milionów złotych. Organizator musi zapłacić za licencję (nawet 2 miliony złotych), wynajęcie stadionu (milion), ułożenie sztucznego toru (kolejny milion), wynajęcie ekipy, która przygotuje obiekt i będzie nadzorowała cały projekt (tu też może wyjść milion). Do tego dochodzą inne drobne wydatki składające się na bardzo znaczącą sumę. Nie sposób nie ująć w kosztorysie tematu składowania materiału potrzebnego do budowy toru. Wynajęcie magazynów na Żeraniu to kolejna ważna pozycja w budżecie zawodów. Sprzedano 100 procent biletów PZM godzi się na te wydatki, bo to jest taki nasz polski wkład w promocję dyscypliny. Związek chce dać żużlowi szansę na poszerzenie kręgu odbiorców, na pozyskanie wielkich koncernów w charakterze sponsorów nie tylko cyklu, ale i poszczególnych klubów czy zawodników. Były prezes PZM Andrzej Witkowski nie raz mówił, że GP na PGE Narodowym to wejście żużla do świątyni sportu. – To jest high-life. Na tej imprezie pokazuje się gwiazdy sportu i celebryci, których trudno zliczyć na palcach dwóch rąk. Skoro oni są, to inni też się tym interesują – mówi Witkowski. Rządzący obecnie związkiem Michał Sikora nie ma wątpliwości co do rangi Grand Prix. Musi się jednak mierzyć z przeciwnościami. Rok temu rundę trzeba było odwołać z powodu koronawirusa, bo koszty. Najpierw przełożono rundę z maja na sierpień, a kiedy okazało się, że stadion można zapełnić w 50 procentach (sprzedano 100 procent biletów) zdecydowano się przenieść turniej na rok 2021. Zaraza jednak nie ustąpiła, a w kwestii obciążeń finansowych nic się nie zmieniło. Kibice nie mogą się martwić o życie - Nie robiliśmy szacunków, jaki procent zapełnienia trybun jest konieczny, by runda w Warszawie mogła się odbyć – mówi nam prezes Sikora. – Nie jest tajemnicą, że kluczem do sukcesu jest duża frekwencja, by budżet się spiął finansowo. Nie podam konkretnej kwoty, ale koszty są olbrzymie. Żeby te pieniądze zebrać, wiele spraw musi zagrać. Chodzi nie tylko o wpływy z biletów. Na taką imprezę potrzebny jest sponsor tytularny, wsparcie miasta Stołecznego Warszawy i Ministerstwa Sportu – precyzuje Sikora. - Poza wszystkim to ma być święto żużla. Kibice mają się dobrze bawić i cieszyć dobrym ściganiem, a nie obawiać się o swoje zdrowie i życie. Optymalne byłoby rozwiązanie, gdyby w krótkim czasie pojawiła się szczepionka i żeby nie było problemu z jej dostępnością. Chcę tylko zwrócić uwagę, że jeśli nie uda się rozwiązać problemu koronawirusa, to może być kłopot nie tylko z Grand Prix Warszawy, ale i też z jazdą w innych krajach. W tym roku, poza nami, żużlowe życie tętniło w zasadzie tylko w Szwecji i Czechach. Nie wyobrażam sobie, żeby w sezonie 2021 znów nie było ligi duńskiej i angielskiej – kończy prezes PZM. Dodajmy, że jeśli nie znajdziemy recepty na zwalczenie koronawirusa, to za rok Grand Prix może wyglądać tak, jak w minionym sezonie, czyli 8 rund w czterech miastach, z czego aż 6 w Polsce.