Mistrzowi Finlandii daleko do mistrzów świata Gdy w 2003 roku Kai Laukkanen awansował do cyklu GP, nie był zawodnikiem całkowicie anonimowym. Od jakiegoś czasu pokazywał się w różnego typu imprezach międzynarodowych, reprezentując Finlandię indywidualnie bądź drużynowo. W 1995 roku zajął piąte miejsce w finale mistrzostw świata juniorów i jak na tamten moment to był dla niego spory sukces. Być może jednak nie byłoby tego wyniku, gdyby nie miejsce rozgrywania zawodów. Odbyły się w fińskim Tampere, na torze który Laukkanen dobrze znał, a reszta rywali prawie wcale. Niedługo później Kai zaczął się pojawiać w lidze polskiej, a jego pierwszymi klubami były Polonia Piła, Wybrzeże Gdańsk czy Start Gniezno. Był wszędzie lubiany, ale roli lidera raczej nie pełnił. Co jasne, na domowym podwórku nie miał sobie równych, bowiem konkurencja w kraju świętego Mikołaja zbyt duża nie była. Dość powiedzieć, że zdarzało się organizować tam zawody w niekompletnej obsadzie. Laukkanen mistrzem Finlandii był ośmiokrotnie, w tym sześć razy z rzędu w latach 1999-2004. Laik powiedziałby, że ktoś tak utytułowany musi w końcu spróbować rywalizacji o coś więcej niż tylko krajowy czempionat. Żużlowe realia są jednak takie, że tytuł mistrza Finlandii nie robi na nikim żadnego wrażenia. Laukkanen jednak dostał się do elity i otrzymał szansę rywalizacji z najlepszymi. Adams miał tyle po pierwszej rundzie Życiowa próba wypadła jednak dla blondwłosego żużlowca marnie. W całym sezonie 2004 uzbierał w cyklu Grand Prix ledwie 25 punktów, czyli tyle, ile wówczas przyznawano z urzędu za wygranie zawodów. Były to bowiem jeszcze inne czasy, kiedy to decydowało miejsce, a nie punkty z toru. Tak więc zwycięzca premierowego turnieju w Sztokholmie, Leigh Adams, już tamtego dnia miał tyle, ile Laukkanen zdobył dopiero jesienią. Fin zaliczył bardzo brutalne przywitanie z cyklem, bo w dwóch pierwszych turniejach niemal nie łapał się na szprycę. Wydawało się, że może być niemal regułą, że po dwóch biegach będzie pakował się do domu. Nieco lepiej było We Wrocławiu, gdzie Laukkanen odjechał... trzy biegi. Wtedy jednak było u niego widać choćby zalążek możliwości dorównania najlepszym. Wolno, ale systematycznie próbował choć w małym stopniu podjąć walkę z czołowymi żużlowcami świata. Całkiem niezły występ zaliczył w Goeteborgu, gdzie zdobył sześć punktów i zakończył zmagania na trzynastej pozycji (wówczas jeździło 24 zawodników). Wydawało się, że może w pojedynczych turniejach będzie w stanie włączyć się do walki o coś więcej niż przedostatnie miejsce. Jednak lokaty ze Szwecji do końca cyklu już nie powtórzył, wracając do poziomu z początku zmagań. Ostatecznie okazał się lepszy tylko od braci Dryml i z hukiem wypadł ze stawki. Jest nadzieja na coś więcej Od kilku lat Finowie mają jednak zawodnika, który nie tylko jest w stanie powtórzyć wyczyn Laukkanena, jakim był awans do GP, ale jeszcze coś w tej elicie zdziałać. Mowa oczywiście o Timo Lahtim, czyli żużlowcu całkiem już na świecie uznanym. Zainteresowanie jego osobą w ostatnich okienkach transferowych wyrażały nie tylko pierwszoligowe, ale także ekstraligowe kluby. Problemem Lahtiego jest jednak metryka. To obcokrajowiec powyżej 24 oku, więc kandydatura niezbyt ciekawa pod tym względem, zważywszy na to, że jego ewentualne występy w PGE Ekstralidze byłyby zagadką. Fin ma także inny kłopot. Sprawia wrażenie zawodnika, który ugruntował pozycję na poziomie zaplecza najlepszej ligi w Polsce. W poważnych zawodach międzynarodowych wypada średnio lub słabo, choć potencjał ma bardzo duży. To już jednak 29-latek i naprawdę pora walczyć z najlepszymi, jeśli chce się w żużlu coś osiągnąć. Gdyby Lahti podjął się wyzwania i poszedł do PGE Ekstraligi, to kto wie, czy w niedługim czasie nie znalazłby się również w cyklu GP. A tam już miałby z pewnością znacznie większe szanse niż jego kolega 17 lat temu. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź