Prezesi klubów w związku z tym wspomagają się tzw. kontraktami sponsorskimi, które często stanowią nawet 60% zarobków zawodników. Nie jest to bezpieczne rozwiązanie dla samych żużlowców, bo środki sponsorskie nie są objęte procesem licencyjny. Znacznie większą gwarancję wypłat zawodnicy mają w PGE Ekstralidze, gdzie też powszechnie funkcjonują umowy sponsorskie, ale przed pandemią kluby mogły oficjalnie oferować zawodnikom nawet 250 tysięcy złotych za podpis i 5 tysięcy za każdy zdobyty punkt. Zarobki średniej klasy seniorów i większości młodzieżowców w całości mieściły się w tym limicie. W tej sytuacji oczywistym jest, że żużlowcy marzą o elicie nie tylko ze względu na jej sportowy poziom i wysokość zarobków, ale także gwarancję ich wypłat. Zlikwidują limity? Niskie limity (w II lidze są jeszcze niższe), to zbawienie dla klubów mających problemy finansowe, które ledwie wiążą koniec z końcem, ale kłopot dla tych z ambicjami. Ci, którzy marzą o awansie do PGE Ekstraligi muszą mocno wspierać się umowami sponsorskimi, a tegoroczny spadkowicz - Falubaz Zielona Góra np. będzie musiał renegocjować umowy ze wszystkimi swoimi dotychczasowymi zawodnikami, nawet tymi mającymi ważne kontrakty, by dopasować je do limitów eWinner 1.LŻ. - Nie doszły do mnie słuchy, że limity płacowe są dla prezesów jakimś szczególnym kłopotem i problemem w negocjacjach z zawodnikami w eWinner 1.LŻ i II lidze. Zdajemy sobie jednak sprawę, że to sztuczny twór i jesteśmy skłonni je nawet zlikwidować. Niech rządzi wolny rynek i kluby płacą zawodnikom tyle ile chcą - powiedział przewodniczący GKSŻ, Piotr Szymański. - Obawiam się tylko jednego, żeby za jakiś czas się nie okazało, że parę ośrodków będzie miało problem z uzyskaniem licencji na kolejny sezon - dodał.