80-letni obecnie rybniczanin zajmuje trzecie miejsce w klasyfikacji wszech czasów IMP. Więcej tytułów od niego mają tylko Tomasz Gollob (osiem) i Zenon Plech (pięć). Tyle samo złotych medali co Wyglenda (cztery) udało się natomiast zdobyć Januszowi Kołodziejowi i Florianowi Kapale. - Jaka jest recepta na wygrywanie mistrzostw Polski? - rozpoczęliśmy rozmowę z legendą polskiego i światowego żużla. - Recepta jest prosta (śmiech). Przyjeżdża się pierwszym na metę. - Sprawa wydaje się prosta, ale wielu wybitnym polskim żużlowcom nie udało się nigdy tego dokonać, a Bartosz Zmarzlik bezskutecznie się stara już od 2015 roku (ma na koncie jedynie trzy srebrne krążki - przyp. red.), chociaż mistrzem świata został już w swej karierze dwa razy. - W Grand Prix sprawa wygląda inaczej, punkty gromadzi się cały sezon. IMP to zaś impreza szczególna, gdzie o sukcesie lub porażce decyduje dyspozycja dnia. Sam też mógłbym mieć tych tytułów więcej. Mówię o finałach z 1965 i 1970 roku, gdzie skończyło się srebrnymi medalami. Te turnieje pamiętam lepiej, niż te gdy zdobywałem złoto, bo pozostał niedosyt. - Czego wtedy zabrakło? - W 1965 roku zostałem tuż przed metą przyciśnięty do bandy przez jednego z rywali i straciłem punkt, który potem zadecydował o tytule. - Ten rywal to był Stanisław Tkocz, pana kolega z rybnickiej drużyny. - Po co tam mówić o nazwiskach, to nieeleganckie. W każdym razie długo nie chciał się przyznać, że przesadził. Mówił, że mnie nie zauważył. - A w 1970 roku w Gorzowie, co zdecydowało, że skończyło się tylko srebrem? - Poniosłem fatalną porażkę już w pierwszej serii (drugie miejsce za Piotrem Bruzdą) i chociaż później wygrałem w cuglach z późniejszym mistrzem - Edmundem Migosiem, to złoto uciekło. Gdy wyjeżdżałem do swego ostatniego biegu, to miałem już świadomość, że szans na tytuł nie mam. Przepuściłem więc swego kolegę z Rybnika, Antka Worynę, żebyśmy obaj stanęli na podium. W "nagrodę" zostałem za to wygwizdany przez gorzowską publiczność. - A z tych zwycięskich finałów, który zapamiętał pan najbardziej? - Ten ostatni, z 1973 roku, zdobyty już pod koniec kariery. W ostatniej serii, na ostatnim okrążeniu wyprzedziłem przeciwnika (Edwarda Jancarza - przyp. red.) i zapewniłem sobie złoto. - Najbliższa niedziela w ogóle chyba będzie dla pana szczególna, bo na ten dzień przypada okrągła - 50. rocznica najpiękniejszego polskiego triumfu w mistrzostwach świata par. 11 lipca 1971 roku pan, razem z Jerzym Szczakielem dokonaliście niesamowitego wyczynu. Z kompletem punktów sięgnęliście po jedyne w historii Polski złoto w tej konkurencji, ogrywając m.in. faworyzowaną Nową Zelandię. Będzie jakiś okolicznościowy tort? - Nie wiem czy Polski Związek Motorowy coś szykuje. W każdym razie zostałem przez nich zaproszony na finał IMP do Leszna. - Ten triumf sprzed 50 lat był największym osiągnięciem w pana karierze? - Indywidualnie na pewno największym sukcesem był Wrocław i 1967 roku, gdy zostałem mistrzem Europy. Jeśli zaś chodzi o złoto w parach, to stawiam je na równi z trzema złotymi medalami drużynowych mistrzostw świata. Trudno porównywać czy klasyfikować jakoś te zwycięstwa, bo i tu i tu trzeba było pokonać najlepszych zawodników świata. - Współpraca ze Szczakielem w mistrzostwach świata par wypadła genialnie, ale ponoć specjalnie nie był pan przekonany do tego pomysłu. - To była bardzo trudna współpraca, ale na szczęście wyszło. On był wtedy niedoświadczony, nie umiał wtedy utrzymać krawężnika. Uważałem go za zawodnika nieobliczalnego na torze. Jedyne z czego go pamiętałem, to z faktu, że parę lat wcześniej we Wrocławiu wsadził mnie w ogrodzenie i złamałem przez niego rękę. Przed mistrzostwami na treningu omal się nie zderzyliśmy. Powiedziałem wtedy pułkownikowi, czyli ówczesnemu przewodniczącemu Rościsławowi Słowieckiemu, że coś z tego może być tylko pod jednym warunkiem, że ja będę startował z pierwszego i drugiego pola i trzymał krawężnik, a Szczakiel z trzeciego i czwartego i będzie operował tylko po zewnętrznej części toru. Na szczęście pan Słowiecki zgodził się na takie rozwiązanie. - Jak świętowaliście ten sukces? - Było jakieś przyjęcie w rybnickim hotelu, ale nic specjalnego. Nawet nie było po czym się regenerować (śmiech). Na drugi dzień od razu czyszczenie motocykli i dalsza praca. - Pieniędzy też podobno wielkich z tego nie było. - Nasze zwycięstwo było chyba trochę zaskoczeniem dla działaczy, bo premia była skromna. Jak doskonale pamiętam 5555 złotych do podziału (średnia pensja wynosiła wtedy 1800 złotych - przyp. red.). - Wracając do niedzielnego finału IMP, w kim upatruje się faworyta? Wielu ekspertów przewiduje, że będzie to rywalizacja pomiędzy Maciejem Janowskim i Bartoszem Zmarzlikiem, dwoma najskuteczniejszymi zawodnikami w PGE Ekstralidze. - Też tak to widzę, że między nimi rozstrzygnie się finał. - W gronie finalistów jest jeszcze jeden zawodnik, którego z pewnością będzie pan uważnie obserwował, bo wygrywając turniej może pana wyrzucić z podium klasyfikacji wszech czasów, to Janusz Kołodziej. Jako występ stoi jednak pod znakiem zapytania ze względu na uszkodzenie obojczyka, którego doznał w ostatnim meczu ligowym. A panu zdarzyło się startować z kontuzją? - Tylko raz skończyłem bieg podczas turnieju we Wrocławiu ze złamaną kością śródręcza. To było wtedy jak Jurek Szczakiel wsadził mnie w ogrodzenie. W ogóle nie miało to jednak wpływu na przebieg rywalizacji. Ręka puchła, ale zawody trzeba było dokończyć. - W rybnickim klubie dalej pan się udziela? Jeszcze w zeszłym roku koordynował pan szkolenie młodzieży, pomagając Antoniemu Skupieniowi. - Uczestniczyłem w tych treningach, przekazywałem swoje uwagi, ale w tym sezonie już tego nie robię. To już nie jest na moje nerwy. - Pytam, bo chciałem poznać pana opinię na temat Pawła Trześniewskiego, po którym w ROW-ie bardzo dużo sobie obiecują. 28 lipca będzie miał 16. urodziny i od tego momentu będzie mógł wystartować w lidze. Faktycznie ma papiery na dobrego żużlowca? - Nie jestem jasnowidzem, trudno mi zatem odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno potencjał jakiś ma, ale to jak się ułoży jako kariera, będzie zależało od wielu czynników. - W kwietniu skończył pan 80 lat, ale wygląda na to, że forma wciąż zadziwiająca. Jak zdrowie? - Właśnie wróciłem z wycieczki rowerowej. Osiem km dziś sobie przejechałem. Nie mogę więc narzekać. Arkadiusz Adamczyk