Ta kradzież wszystko zmieniła. Dla Cierniaka oznaczała koniec Dariusz Ostafiński, Interia: Pamięta pan, jak ukradli panu busa? Mirosław Cierniak, były żużlowiec, wychowanek Unii Tarnów: Pamiętam. To był ciężki okres. Miałem zawody w Krakowie. Po nich spakowaliśmy się i pojechaliśmy do centrum handlowego Plaza, żeby coś zjeść. Po kolacji wyszliśmy na parking i nie potrafiliśmy znaleźć busa. Początkowo myśleliśmy z mechanikami, że może szukamy nie tam, gdzie trzeba. W końcu jednak zrozumieliśmy, że samochodu nie ma. I wtedy? - Poszliśmy do ochrony sklepu, żeby zobaczyć zapis z monitoringu. Zobaczyliśmy, że jakiś chłopak z dziewczyną podchodzą do busa, wsiadają i odjeżdżają. To nie był jednak koniec? - Nie. Zaczęły się telefony z żądaniem okupu. Szybko też zgłosiłem sprawę na policję, bo wtedy było dużo kradzieży w tamtych okolicach. Mafie samochodowe działały. Takie grupy miały swoje dziuple, w których rozbierano kradzione auta na części. Co było dalej? - Tarnowska policja zorganizowała akcję, w której miałem zagrać główną rolę. Trzy samochody ze mną pojechały. Miałem przekazać okup. Ciężko mi się o tym rozmawia. To nie było przyjemne. Ile pieniędzy pan wziął ze sobą? - 25 tysięcy. A bus ile był wart? - 100 tysięcy. To był prawie nowy volkswagen. W środku były trzy kompletne motocykle. Zawsze byłem porządnie przygotowany na zawody, więc w busie były też kombinezony, kaski, mnóstwo części zapasowych. Bagaż był drogi. Dlatego podjął pan ryzyko? - Tak, bo przez lata ciężko pracowałem na wszystko to, co zostało mi skradzione. Zanim doszło do akcji, dzwonili nie tylko złodzieje, ale też sporo osób, które się pod nich podszywały. Sprawa zrobiła się głośna, więc może ktoś liczył, że przy okazji coś na tym zarobi. Cierniak osobiście przekazał okup. Ryzykował, nie miał wyjścia Jak wyglądało przekazanie okupu? - Cała akcja trwała osiem godzin. Okup przekazałem o czwartej nad ranem. Podszedł do mnie uzbrojony facet, a jak to się zaczęło, to wyskoczyli policjanci. Pan się nie bał? - Bałem się, ale nie miałem wyboru. Musiałem wziąć w tym udział. To był niesamowity stres. Zanim spotkałem się z tym uzbrojonym człowiekiem, to były telefony i sms-y. To, co wtedy przeżyłem, to materiał na mocną książkę. Okazało się, że ten człowiek, który przyszedł odebrać ode mnie pieniądze, był poszukiwany listem gończym. Wtedy policja zgarnęła nie tylko jego, ale kilka osób z tej szajki. Mieli swoją melinę gdzieś między Krakowem i Skawiną. Wrak mojego samochodu też tam był. Potem go odzyskałem. Motocykle wyrzucili. Jeden został znaleziony w rzece. Tamta kradzież oznaczała dla pana koniec kariery. - Tak. Jeszcze próbowałem wtedy jeździć. Byłem zawodnikiem klubu z Krosna, sezon fajnie się zaczął, więc miałem dużą chęć do tego, by dalej się ścigać. Myślałem sobie, że to będzie dobry rok. Nie da się jednak ot tak odbudować bazy sprzętowej. Motocykle i części, to coś, co można kupić, ale skonfigurowanie tego sprzętu pod własne potrzeby, to miesiące pracy. Załamał się pan? - Nie, nie załamałem się psychicznie, ale szybko do mnie dotarło, że próba kontynuowania kariery, to walka z wiatrakami. Tamto wydarzenie na pewno zachwiało moją psychiką, do tego nie byłem gotowy na taki wysiłek finansowy. Przyjaciele z Tarnowa pomagali, jestem im za to wdzięczny, ale ten, kto czegoś takiego nie przeżył, nie wie, co to za wyzwanie. Myśli pan czasem o tym co się wtedy stało? - Dla mnie to zamknięty temat, ale jak pan teraz pyta, to te obrazy do mnie wracają. Tego uzbrojonego mężczyznę, co po okup przyszedł, znaleźli po godzinie. Jak on zobaczył policję, to uciekł i schował się gdzieś między siatką i żywopłotem na terenie prywatnej posesji. Długo nie potrafili go znaleźć, choć szukali z psami. Głupio wpadł, bo zadzwonił mu telefon. Do teraz pamiętam, jak on mówił do mnie: dawaj pieniądze. Widziałem, że miał giwerę i jakiś sztylet, więc trudno było z nim dyskutować. Teraz cieszę się, że żyję. To, co pan opowiada, to brzmi jak film. Pan kiedyś zagrał w filmie? - Zagrałem Kostka w "Życie jak poker". Grali jeszcze inni żużlowcy, Łabędzki i Krzyżaniak. Pamiętam, że jeździłem motocyklem po parkingu, a potem aktor, który grał głównego bohatera, założył moją skórę i kręcili z nim jakieś sceny. Tamta kradzież nie była jednak wyreżyserowana. Nigdy bym nie pomyślał, że w czymś takim wezmę udział. Książkę może pan napisać. - Jakbym to zrobił, to na pewno musiałbym wspomnieć, jak już jechałem na miejsce. Oni mnie przeganiali z jednej ulicy na drugą. Gdy wydawało mi się, że jestem na miejscu, to dzwonili, że mam jechać na taką a taką stację benzynową. Kiedy tam byłem, to znowu coś wymyślili. Jadę dalej, a oni znowu, że z "pałami" (policjantami - dop. red.) przyjechałem. Wtedy się zdenerwowałem. Mówię: przyjechałem do Krakowa dać ci pieniądze. Jak nie chcesz, to mam to w dupie. Tam była podwójna ciągła, za mną trzy auta z tajniakami, ale nagle zawróciłem, przejechałem i wracam. Jak to zrobiłem, to zadzwonili, że już wiedzą, że nie jestem z policją, że możemy się spotkać. Problem był taki, że policja mnie zgubiła. Szybko jednak mnie znaleźli. Po pięciu minutach od rozmowy ze złodziejami policjant zadzwonił i mówi, że nie mogę takich numerów robić, bo oni nie mogą nagle zawrócić bez zwrócenia na siebie uwagi. Finał akcji był przed kościołem na zakopiance. Ten kościół na takim wzniesieniu stał. Policja jak wypadła, to ręcznych nie zaciągnęła i jedno auto zaczęło zjeżdżać. Mój mechanik, bo on jechał ze mną, był na szczęście przytomny i wyskoczył, żeby ratować sytuację. W debiucie w Danii wygrał z wielkim mistrzem Wiemy, jak się pana kariera skończyła, ale nie wiemy, czy jest pan z niej zadowolony? - Tak. Biorąc pod uwagę, że nie miałem żadnego mentora, żadnej osoby, która pomogłaby mi w trudnych sytuacjach, to muszę powiedzieć, że dużo mi się udało, że dałem z siebie maksa. Skończyłem technikum, zdałem maturę, a z drugiej strony zdobyłem z Unią Tarnów srebrny medal, jeździłem w drużynie z wielkim mistrzem Tonym Rickardssonem. Z niezłym skutkiem występowałem w lidze duńskiej. W debiucie pokonałem wielkiego Tommy Knudsena. Niewiele brakowało, a wystartowałbym też w lidze angielskiej. To był 1995 rok, trzeba było mieć pozwolenie na pracę w Anglii. Zdałem testy w Middlesborough i wtedy zmieniły się przepisy. Okazało się, że tylko trzech zawodników z najlepszą średnią może tam jechać. Wcześniej zgoda dotyczyła dziesięciu. Szansa przeszła mi koło nosa, a wtedy jazda w Anglii to było coś. Do sukcesów zaliczyłbym jeszcze tournée po Australii, gdzie byłem na zaproszenie Ivana Maugera. Zająłem trzecie miejsce. A transfer do Sparty Wrocław? - To też było coś. Wtedy byłem na transferowej liście za 350 tysięcy. Nie wiem, ile Sparta dała, to już by trzeba pana prezesa Andrzeja Rusko spytać. Niemniej pierwszy sezon miałem udany, zdobyłem 203 punkty. Rok wcześniej w Unii zdobyłem 157, więc przeskok był. Drugi sezon, to był już jakiś zakręt, nie wyszło, zdarza się. Teraz doradza pan swojemu synowi Mateuszowi. Pan mógłby osiągnąć więcej, gdyby miał pan takiego swojego Mirosława Cierniaka? - Wyjaśnię tylko, że ja już wcześniej pomagałem Kubie Jamrogowi. Rada nadzorcza Unii mówiła: daj sobie spokój. Kuba był po złamaniu kręgosłupa, nie wierzyli w niego, twierdzili, że nic z tego nie będzie. Uparłem się, że będzie i postawiłem na swoim. Kuba zasuwał z pięciokilowym plecakiem na górę Lubinkę. Chciałem wykrzesać z niego więcej, poszerzyć jego możliwości. Dawałem mu wiele innych rad, jak choćby takie, żeby pewnych spraw nie komentował, żeby skupił się na sobie. Pomogło. I tak myślę, że jakbym miał takiego Mirka obok siebie, to mogłoby mi być łatwiej. Choć gdzieś wyczytałem, że jakby pan mieszkał blisko morza, to byłby pan żeglarzem, a nie żużlowcem. - Do dzisiaj żegluję, mam patent jachtowego. Brałem udział w regatach. Zbiornik, na którym się uczyłem, już nie istnieje. Zniknął razem z upadkiem Niedomickich Zakładów Celulozy. Jednak od razu dodam, że moja miłość do motocykli zawsze była większa. Tata miał WS-kę, ja na niej jeździłem. Te geny motoryzacyjne były mocne, a żeglowanie to była i jest ta druga pasja. Gdyby sprzedał, to nie mógłby spojrzeć w lustro Żużel chyba jednak nie zawsze dostarczał panu radość. Pamiętam, jak oberwało się panu za to, że nie pojechał w meczu, który przesądził o spadku Unii z ligi. - To był mecz z Rzeszowem. Ja wtedy miałem zaniki czucia w nogach. Miałem zwolnienie lekarskie na kilka tygodni. Kiedy zaniosłem je do klubu, to powiedzieli, że tego nie przyjmą. Mówili, że wierzą w to, że pojadę. Wiele razy jechałem z kontuzją. Jak miałem wybite palce po wypadku z Petranowem, ale nie tylko wtedy. Tamto było jednak silniejsze ode mnie. Nie byłem w stanie pomóc. Mówiłem, że podstawię motocykle, ale nie chcieli słuchać. A jak Unia przegrała i spadła, to zrobiła się afera. Skierowali mnie nawet do lekarza, żeby sprawdził moje zdrowie. I co z tego wyszło? - Lekarz potwierdził, że nie mogłem jechać i dał mi L-4 na kilka tygodni. O tym już jednak nikt nie powiedział. Zamieciono pod dywan, bo musiał być jakiś kozioł ofiarny. Szybko zapomnieli, że Cierniak jechał z wybitymi palcami i pękniętym obojczykiem. Szkoda, że przez te kilka tygodni ludzie w klubie nie zrobili nic, żeby mi pomóc, a potem znaleźli sobie wygodną wymówkę. A mnie by wstyd było, jakbym wtedy coś złego zrobił, jakbym od rywala wziął choćby złotówkę za to, żeby nie jechać. Nie mógłbym na siebie spojrzeć w lustrze. Jak pan rozmawia teraz z tymi starszymi kibicami Unii, to mają żal? - Nie. Kto chciał, to doszedł do prawdy, wykorzystując swoje źródła. Jak ktoś chce mi dokuczyć, to oczywiście wspomina tamten mecz, ale ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Trochę tylko żałuję, że to nie stało się w obecnych czasach. Wtedy poszedłbym do mediów, opowiedział wszystko i pokazał to, co mam od lekarza. Syn może na niego liczyć. To mu pomaga w karierze Żałuje pan, że Mateusz, pański syn, nie jeździ w Unii Tarnów? - Był w Unii tak długo, jak to miało sens ze szkoleniowego punktu widzenia. Już przed pierwszym sezonem w Tarnowie miał lukratywne oferty, ale odrzucaliśmy je, bo chcieliśmy, żeby Mateusz był wśród swoich, żeby uczył się rzemiosła. W międzyczasie trener kadry Rafał Dobrucki też pracował nad jego rozwojem. Dopiero po sezonie 2020 zdecydowaliśmy się na zmianę. Unia była dalej w pierwszej lidze, nie było większych perspektyw, więc trzeba było coś zmienić. Czy dzięki pana obecności syn uniknął już jakichś poważniejszych błędów? - Tak. Może nie tyle błędów, ile sytuacji, w których nieświadomie mógł zrobić coś źle. Życie mogło go przekręcić. Jak zmienialiśmy klub, to ja wiele nocy nie przespałem, bo wciąż się zastanawiałem, czy dobrze robimy. Dobrze wybrać klub, to jest sztuka. Dziś wiem, że z Motorem się nie pomyliliśmy. To jest środowisko, które Mateuszowi bardzo odpowiada, dobrze się w nim czuje. A co z pana żużlową szkółką. Istnieje jeszcze? - Tak, choć nie w takim zakresie, jak kiedyś. Mam perełkę w klasie 250cc, której pomagam. W sumie jest dwóch, trzech chłopców, którym poświęcam uwagę. Od razu jednak dodam, że po ich stronie jest też duże wsparcie rodziców. Inaczej bym nie dał rady. Praca z Mateuszem pochłania dużo czasu. Niektórzy do dziś mówią, że szkółkę miał pan wyłącznie ze względu na syna, a kiedy on z niej wyszedł, to rzucił pan to wszystko. - Jakbym chciał coś zrobić dla syna, to mógłbym, jak inni ojcowie, zająć się tylko nim. To by było prostsze, bo jednak praca w szkółce z wieloma dzieciakami, to jest duża odpowiedzialność i ogrom obowiązków. Zakładanie i prowadzenie szkółki, żeby wyszkolić syna, to bez sensu. Z tą szkółką to było tak, że po kradzieży auta zadzwonił do mnie mój pierwszy trener Bogusław Nowak, który szkolił też Bartka Zmarzlika i powiedział, że może dostałem znak z góry, że może powinienem zacząć robić coś innego, szkolić. Na początku nie byłem gotowy, ale po kilku latach pojechałem do pana Bogusia, poznałem też tatę Bartka, który powiedział mi, jak się buduje motocykle dla miniżużla. Z pomocą sponsorów sam zacząłem je budować, a szkółka była naturalnym krokiem. Moi zawodnicy wciąż jeżdżą w Unii Tarnów. Zobacz również: Ich nowy projekt. Znowu robią zamach na nasze portfele? [OPINIA]