Jeszcze zanim Discovery przejęło cykl Grand Prix, słyszeliśmy piękne opowieści o tym, że z nimi to będzie, jak z Janszem i van Roossenginem, Holendrami, który w XVI wieku dotarli do wybrzeży Australii. Kolumba, czyli powtórne odkrycie Ameryki dla żużla też nam obiecali. I co? I nic. Za rok Landshut i cztery polskie turnieje. Odwaga uleciała wraz z rozdaniem dzikich kart Kocham Wrocław, nie ma nic do Landshut, ale czy naprawdę o to chodzi. Czy ekspansja i zdobywanie nowych rynków polega na tym, że kisimy się we własnym sosie? Żeby panowie z Discovery mieli, chociaż tyle odwagi, co przy rozdawaniu dzikich kart, z których jedna powędrowała do Łotysza Andrzeja Lebiediewa, a druga do Niemca Kaia Huckenbecka. Przyznając dzikusy, Discovery pokazało, że chce się otwierać na nowe kraje. Możemy oczywiście narzekać i marudzić, bo przez to stracił nasz Maciej Janowski, ale trudno tym ruchom z Lebiediewem i Huckenbeckiem odmówić braku logiki. FIS zrobił identyczną rewolucję w skokach. W tym roku będzie więcej zawodników z tych słabszych narciarsko krajów, żeby dać im szansę na rozwój. Bo jak jeden czy drugi sponsor, zobaczą swoich w telewizji, to może wyłożą kasę, może ta cała maszyneria zacznie się kręcić tak, jak 20 lat temu zaczęła się kręcić u nas po sukcesach Adama Małysza. Niestety rewolucja à la Discovery skończyła się na dzikich kartach. Bo z lokalizacjami jest problem. Obiecywanej Australii znowu nie ma. O Stanach, promotor z Ameryki jakby wcale nie myślał. Jest za to Landshut, gdzie rok temu jeździł Huckenbeck. I nie mam nic przeciwko, ale BSI robiło kiedyś GP na stadionie w Gelsenkirchen. Raz nie wyszło, co nie zmienia faktu, że kierunek był dobry. Duży stadion dużo kosztuje Za duży stadion trzeba by jednak dużo zapłacić. Niemcy na tym interesu nie zrobią, więc lokalnie nikt nie da 2 milionów euro, żeby coś takiego zrobić. Discovery też nie da, bo chce zarabiać. I ten nowy kalendarz GP na 2024 mógłby być właśnie opatrzony sloganem: chcemy z tego jak najwięcej kasy. Na pewno się uda. Już cztery rundy w Polsce przełożą się na 10 milionów złotych. Minimum, bo w umowie na PGE Narodowym są bonusy. Najpiękniejsze żużlowe areny w Polsce plus PGE Narodowy i Cardiff to ta świecąca strona medalu. Jest też jednak ta druga, już nie tak atrakcyjna. Nie, żebym potępiał organizowanie rund w Pradze czy Vojens, ale wszystko musi mieć swoje granice. Dużo lepiej bym się czuł, gdyby żużlowcy choć raz ruszyli tyłek z Europy, a i na Starym Kontynencie poruszaliby się z trochę większą swobodą niż dotychczas. Dlaczego nie Paryż? Bo Australię to zobaczymy, jak świnia niebo.