Dziś dla kibiców Jan Krzystyniak to jedynie 63-letni ekspert żużlowy, wygłaszający kontrowersyjne tezy i ostro krytykujący działaczy zarządzających klubami. Dla tych, którzy interesowali się żużlem w XX wieku był jednak jednym z najlepszych polskich żużlowców lat 80-tych, reprezentantem Polski, zawodnikiem, który w poszczególnych zawodach rangi seniorskich mistrzostw Polski zdobył łącznie aż 17 medali, w tym 9 złotych (5 w drużynie i 4 w parach). Reprezentował barwy klubów z: Zielonej Góry, Leszna, Rzeszowa, Piły i Ostrowa Wlkp. Jak to się wszystko zaczęło? - Prędzej żużel słyszałem, niż zobaczyłem. Mieszkałem w małej miejscowości pod Zieloną Górą, która obecnie jest już częścią tego miasta i wielokrotnie słyszałem odgłos treningów czy niedzielnych zawodów. Na stadion trafiłem zaś gdy miałem 10 lub 11 lat. Zabrał mnie starszy brat. Wcześniej opowiadał czego mogę się spodziewać, ale rzeczywistość przerosła wyobraźnię. Ta prędkość, ten ryk motocykli, które nie miały jeszcze wówczas żadnych tłumików, to było coś fascynującego. Wciągnąłem się od razu. Od tej pory, razem z drugim bratem, moim bliźniakiem Alfredem, nie opuszczaliśmy żadnych zawodów rozgrywanych w Zielonej Górze - opowiedział Jan Krzystyniak. Parę lat później obaj zdecydowali, że zostaną żużlowcami. - Wtedy była prawdziwa selekcja. Z kilkudziesięciu chłopaków do licencji dobrnęli jeszcze tylko: Maciej Jaworek, Wiesław Pawlak, Andrzej Jarząbek i Janusz Smolarek, który jednak po paru miesiącach zrezygnował. Z nikim się nie cackano. Jeśli ktoś nie chwycił o co w tym chodzi w parę miesięcy, to z niego rezygnowano. Dziś ciągnie się tych chłopaków na siłę, trenuje po parę lat. W końcu zdają licencje, ale do ścigania i tak się nie nadają. Śmieję się, że dziś nawet 70-letni dziadek dostałby wystarczająco czasu, żeby w końcu zdał tę licencję - zażartował. - Dziś panowie żużlowcy to "święte krowy". Żadnej krytyki nie przyjmują. Mnie znakomity trener Stanisław Sochacki zwracał uwagę na każdym kroku, bo widział we mnie potencjał. Z perspektywy czasu żałuję nawet, że tej krytyki było tak mało, bo może nie miałbym przygody z żużlem, a prawdziwą karierę - dodał Krzystyniak. Krzystyniak dwa razy otarł się o indywidualne mistrzostwo Polski Tak naprawdę jednak o jego osiągnięciach wielu mogłoby tylko pomarzyć. W 1978 roku zdał licencję, a już rok później pomógł zdobyć Falubazowi Zielona Góra brązowy medal DMP. Wkrótce zaś zielonogórska ekipa stała się najlepsza w Polsce, wygrywając ligę w latach 1981-82. - Trener Sochacki wszystkich nas wychował i wyszkolił. Byliśmy najmłodszą drużyną w lidze. Najstarszy w naszym składzie Stefan Żeromski, miał 27 lat - wspomniał były żużlowiec, który w 1982 roku odniósł jeszcze jeden sukces, razem z Andrzejem Huszczą zdobył mistrzostwo Polski w parach na torze w Gorzowie. Chociaż później dwa razy w swojej karierze otarł się o indywidualne mistrzostwo Polski (1988 i 1989), tracąc złoto z powodu defektów, właśnie ten medal wywalczony w parach ceni sobie najbardziej. - Cenne są dla mnie wszystkie, ale po tym złocie przywiezionym z Gorzowa, uwierzyłem że mogę wygrać z każdym. To były zawody, w których roiło się od gwiazd: Bogusław Nowak, Jerzy Rembas, Bolesław Proch, Roman Jankowski, Józef Kafel. Mocni rywale mnie jednak nie paraliżowali. Wręcz przeciwnie, napędzali do lepszej jazdy - przyznał. Rok później niewiele brakowało, aby jego kariera przedwcześnie się zakończyła. Na kilkanaście godzin stracił przytomność - To było w niemieckim Neustadt. Pierwszy bieg wygrałem, a w drugim Wojciech Żabiałowicz wpadł na mnie w ferworze walki. Nie mam o to do niego pretensji. Bardziej do zawodnika niemieckiego, który jechał daleko w tyłu i nie potrafił mnie ominąć. W efekcie doznałem urazu kręgosłupa, a przytomność odzyskałem po kilkunastu godzinach. Szczęście w nieszczęściu, że to był teren dawnego RFN, medycyna tam stała na znacznie wyższym poziomie. Gdybym tej kontuzji doznał w którymś z państw socjalistycznych, to obawiam się, że skończyłoby się to wózkiem inwalidzkim. Skutki tego urazu odczuwam jednak do dziś. Czasem mam mocno ograniczony ruch szyi w prawą stronę, muszę obracać całym tułowiem - zrelacjonował Krzystyniak, który już parę tygodni po tej paskudnej kraksie... wrócił na tor. - Jak zawodnik był w stanie, to wsiadał na motocykl. Jechaliśmy bardzo ważny mecz z Unią Leszno i wystartowałem w gorsecie szyjnym. Zdobyłem komplet punktów. Co ciekawe ten gorset musiałem potem oddać do PZM, a oni odesłali go do niemieckiego szpitala. W każdym razie było to szalenie nierozsądne. Gdy po latach spotkałem naszego ówczesnego lekarza klubowego, ordynatora intensywnej terapii szpitala w Zielonej Górze, to przyznał, że wiele razy w nocy nie mógł spać, jak sobie przypomniał na co się wtedy zgodził. Każdy mój najmniejszy upadek wtedy mógłby spowodować fatalne konsekwencje, ze śmiercią włącznie. Krzystyniak w 1983 roku ucierpiał jeszcze raz. W I serii biegów finału IMP zderzył się z Romanem Jankowskim i obaj zostali odwiezieni do szpitala. - Długo tam nie odpoczywałem. Niespełna trzy tygodnie później razem z Andrzejem Huszczą obroniliśmy tytuł mistrzów Polski par klubowych - zdradził. - To był inny żużel niż teraz. Zawodnicy zmagali się z deszczem, z niebezpiecznymi torami, po wypadkach z drewnianych band leciały wióry, a każda kraksa pachniała śmiercią. Dziś wystarczy rosa, mżawka czy mikrodziurki, a już zawodnicy sobie nie radzą lub w zawody są odwoływane - przyznał Krzystyniak. - Często kibice mi mówią: "Janek. Szkoda, że teraz nie jeździsz", a ja jestem szczęśliwy, że startowałem w tamtych czasach, czasach romantycznego żużla. Gdy drużyna była jak rodzina, gdzie na mecze jeździło się wspólnie, w wesołej atmosferze - dodał. Całus najlepszą motywacją Z tymi romantycznymi czasami wiąże się oczywiście wiele anegdot. - Tak na szybko przypominają mi się dwie. Mój brat bliźniak - Alfred licencję zdał rok wcześniej, bo ja skupiłem się na pracy, szkole i zrezygnowałem z treningów. Warsztat klubowy był wtedy na jednym końcu miasta, a stadion na drugiej. Na treningi razem z motorami dowożono nas Starem. Starsi zawodnicy: Paweł Protasiewicz, Jan Grabowski siedzieli sobie na motocyklach, a my adepci wciśnięci gdzieś między burtę, a motory. Siedziałem metr od nich i słyszałem dyskusję. "Ponoć brat Alfreda Krzystyniaka też jeździ i ma podchodzić do licencji. A widział go ktoś jak trenuje? To niemożliwe" - opowiadali. Ja siedziałem obok nich i nie mogłem wytrzymać ze śmiechu. Spodziewali się bowiem, że skoro bliźniak, to musi być podobny do brata, a my byliśmy różni pod każdym względem - zdradził Krzystyniak. - Druga historia dotyczyła zaś wyjazdu w 1985 roku do Gorzowa na turniej jubileuszowy firmy "Ursus". Z Falubazu zaproszenia dostaliśmy w trójkę: ja, Andrzej Huszcza i Maciej Jaworek. Dowiedzieliśmy się, że nagrody będzie wręczała ówczesna Miss Polonia, Katarzyna Zawidzka. Nie żadna sztuczna barbie, tylko śliczna, naturalna, przepiękna kobieta. Jedną z nagród miał być też jej pocałunek, więc Andrzej Huszcza od razu zapowiedział: "Chłopaki. Dzisiaj jedziecie na mnie. Muszę to wygrać". Nie zgodziliśmy się jednak, a zażarta dyskusja trwała do samego Gorzowa. Ostatecznie nie doszliśmy do żadnego porozumienia, ale tak się złożyło, że w komplecie stanęliśmy na podium i wszyscy dostaliśmy po całusie. Grunt zatem do motywacja - zażartował były reprezentant Polski. Sweterek i "Wejście Smoka" Kobietą, która na lata skradła jego serce jest jednak pani Mariola, jego żona od 1983 roku. - Poznałem ją w 1982 roku. Dokładnie 14 lipca. Przyjechała razem z koleżanką do jej kuzynostwa, którego ja byłem przyjacielem. W tym czasie oni jednak wyjechali na wczasy do Bułgarii i ona została sama z ciotką. Ja zjawiłem się tam przypadkiem po odbiór swetra, który dla mnie zrobiła. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem przyszłą żonę. Ciocia powiedziała, że dziewczyny się nudzą i zaproponowała bym pokazał im miasto. Obwiozłem je zatem po Zielonej Górze i zaprosiłem do kina na "Wejście Smoka". I tak się śmieję do dziś, że to było moje "Wejście Smoka" - opowiedział Krzystyniak, który długo musiał zabiegać o względy dziewczyny rodem z Leszna. - Trwało to bardzo długo, ale nie odpuszczałem i po paru miesiącach zostaliśmy parą, a w kolejnym roku wzięliśmy ślub. - Tuż po ślubie przeprowadziliśmy poważną rozmowę. Zapytała ile jeszcze zamierzam jeździć? Wtedy zawodnicy kończyli w granicach trzydziestki, a ja miałem 26 lat, więc powiedziałem, że jeszcze 3-4 lata i koniec. Stwierdziła, że trzyma mnie za słowo. Prosiła też żebym nigdy nie mieszał ją do żużla, nie obarczał ją swoimi problemami, bo ona się na tym nie zna. Obiecałem, że nic takiego się nie wydarzy, a jednak wydarzyło... - wspomniał Krzystyniak. Działacze zrobili mu świństwo Sezon 1984 rozpoczął się dla niego fatalnie. Jechał znacznie poniżej swego poziomu, a działacze Falubazu szybko doszli do wniosku, że powodem kryzysu formy jest żona. - No i wezwali Mariolę, która była już wtedy w ciąży do klubu i próbowali ją wypytywać. Ona nawet nie wiedziała co powiedzieć, bo nigdy nie tłumaczyłem się jej ze swoich problemów żużlowych. Długo całe zdarzenie ukrywała, ale w końcu po paru tygodniach z płaczem wyjawiła, że musiała się za mnie tłumaczyć przed działaczami. Wkurzyłem się bardzo. Uznałem, że to było świństwo, a działacze nie mieli prawa stresować mojej ciężarnej żony. Postanowiłem odejść z Falubazu - wyznał. W tamtych czasach odejście z klubu nie było jednak takie proste. Działacze przekonali Krzystyniaka do pozostania w klubie, obiecując że po sezonie 1985 dostanie wolną rękę. Po świetnym sezonie, okraszonym mistrzostwem Polski zmienili jednak zdanie i nie chcieli zrezygnować z jednego z filarów zespołu. - Dostałem odmowę na transfer do Leszna, ale byłem zdeterminowany i wolałem roczną karencję, niż dalsze starty w Zielonej Górze - przyznał Krzystyniak, który po roku wrócił w wielkim stylu. W barwach Unii wykręcił rewelacyjną średnią 2,53 pkt/bieg i chociaż obiecał żonie szybką emeryturę, to ścigał się na żużlu jeszcze ponad dekadę. Krzystyniak: Dwóm osobom zgotowałem piekło - Żona do dziś mi wypomina, że ją okłamałem. Teraz mam świadomość, że jeżdżąc na żużlu dwóm osobom stworzyłem piekło. Pierwszą była mama, która po nocach siedziała, czekała, aż z bratem wrócimy z zawodów. Drugą zaś żona. Gdy wyjeżdżałem na zawody, nie mogła sobie miejsca znaleźć, bała się o mnie. Gdy jednak startowałem, robiła wszystko bym wychodził z domu szczęśliwy, z przekonaniem, iż wszystko jest w porządku, zapięte na ostatni guzik - przyznał Krzystyniak. Zielonogórzanin załapał się na pierwszą dekadę zawodowego żużla w Polsce, gdy nad Wisłę zaczęli ściągać zawodnicy zagraniczni, a polska liga zaczynała budować swą obecną potęgę. - Żałuję, że to ciągnąłem. W 1992 roku powinienem powiedzieć dość. Ciężko było taką decyzję podjąć, bo szło dobrze. Obowiązywało jednak prawo buszu. Na zawodników zagranicznych szedł cały dochód z biletów. Kluby kupowały dewizy i płaciły im w markach, a polscy zawodnicy musieli robić po 13-14 punktów by starczyło na normalne życie. Wszystkie oszczędności, które miałem z czasów amatorskich, utopiłem w uprawianie tej dyscypliny na niby zawodowych zasadach. Zawodnicy zagraniczni przecierali oczy ze zdumienia, bo dostawali więcej niż się spodziewali. Mieli stałe pieniądze, niezależnie od zdobytych punktów, a my musieliśmy robić dwucyfrówki, żeby powiązać koniec z końcem. I nie zawsze jeszcze te pieniądze były wypłacane. Chcąc przejść do innego klubu, trzeba się było zrzec zaległości. W końcu skończyłem karierę, bo nie było mnie stać nawet na oponę. Po żużlu zaczynałem życie od zera - przyznał Krzystyniak. Znicz na jego grobie nie gaśnie Były zawodnik zajął się własnym biznesem, wychowaniem trójki dzieci: Agnieszki (rocznik 1984), Dawida (1986) i Jagody (1996). Potem na parę lat wrócił do żużla jako szkoleniowiec: Unii Leszno, Startu Gniezno i Włókniarza Częstochowa, by w 2010 roku podjąć decyzję o zakończeniu aktywnej pracy przy tym sporcie. Prawdziwy cios od życia dopiero go jednak czekał. - Gdy pojawiły się dzieci, moja żona modliła się tylko o jedno, by były zdrowe. Nagle jednak Bóg odebrał nam syna. Każdy mówi, że czas goi rany, ale nie jest to prawda. Skutki śmierci mojego syna są w domu odczuwalne do dnia dzisiejszego. Jedna z córek walczy z depresją. Żona również, a od tego czasu nigdy więcej nie wyjechała poza Leszno i jego okolice. Pochowałem mamę, ojca, brata bliźniaka, ale bólu po ich stracie, w żaden sposób nie można porównać z tym po utracie dziecka. To są zupełnie inne przeżycia. Nie ma dnia żebym nie odwiedził swego syna na cmentarzu. Znicz na jego grobie nie zgasł przez ponad 10 lat - drżącym głosem opowiedział Krzystyniak. Policja nawet ich nie powiadomiła o śmierci syna Jego syn Dawid studiował matematykę i informatykę na Uniwersytecie Wrocławskim. To był ostatni rok jego studiów. Rodzice wynajmowali mu mieszkanie we Wrocławiu, niedaleko rynku. Był okres wakacyjny, inni studenci się rozjechali. Był w mieszkaniu sam. Zmarł w łóżku. Po dwóch dniach jego ciało znalazła koleżanka, mieszkająca po sąsiedzku. Policja nawet nie poinformowała państwa Krzystyniaków. Dowiedzieli się następnego dnia, od osób postronnych. - Do dziś nie dostaliśmy też żadnej informacji jaka była przyczyna zgonu syna. Rozmawiałem później z człowiekiem, od którego wynajmowaliśmy to mieszkanie, to był lekarz. Według niego to mogła być sepsa i byłbym w stanie zgodzić się z tą tezą, bo syn był strasznym alergikiem. Inne przyczyny śmierci zostały wykluczone. Był abstynentem. To był chłopiec, który nie sprawiał nam żadnego problemu. Gdy był chory, coś go bolało, to nigdy się nie przyznawał. Do dziś zadajemy sobie pytanie, czemu nam nie powiedział, że coś mu dolega, czemu cierpiał w samotności. Wiele trudnych przykrych sytuacji człowiek w życiu przeżył, ale w porównaniu z tym co się wtedy stało, one wszystkie były wręcz śmieszne - westchnął Krzystyniak. I zdarzył się cud świata! Razem z żoną radość życia odzyskali dopiero 2,5 roku temu. - Za sprawą najstarszej córki, Agnieszki. Po tym co się stało z Dawidem długo zarzekała się, że nie będzie mieć dzieci, ale w końcu w wieku 35 lat się zdecydowała. I zdarzył się cud świata. Urodził się Miłoszek, mój wnusio. Mogę powiedzieć, że znów mam dla kogo żyć. Codziennie po pracy staram się z nim jeszcze ze dwie godziny pobawić i daje mi to mnóstwo energii - przyznał. Pan Jan prowadzi własną firmę usługową, a jednocześnie pomaga córce, która prowadzi wielką stadninę. - Ludzie mówią, że gdyby Agnieszka była chłopcem, to na pewno by jeździła na żużlu. Ja bym jej jednak na pewno nie pozwolił. Przez wiele lat uprawiała jeździectwo, była nawet mistrzynią Polski amatorów, ale w końcu doszła do wniosku, że nie stać ją na dalsze uprawianie tego sportu. Została jednak przy koniach. Wybudowaliśmy dom w Trzebani pod Lesznem, do tego halę, stajnię. Ma kilkadziesiąt koni, prowadzi zajęcia. Żona mieszka tam z nią na wsi i pomaga jej w opiece nad Miłoszem, bo partner córki pracuje w Niemczech, a ja dzielę czas między wieś, a dom w Lesznie, gdzie mieszka jeszcze nasz najmłodsza córka, Jagódka - przyznał Krzystyniak, który pozostaje też jednym z najbardziej aktywnych żużlowych ekspertów. Nawet zapach sztuczny - Mówią, że jestem kontrowersyjny, ale ja tylko staram się mówić prawdę. Jak widzę, że ktoś coś robi źle, to mówię to wprost. Mogę powiedzieć, że jestem głosem wszystkich zawodników z lat 80-tych. Wypowiadam się, bo mam taką możliwość, a gdy się z nimi spotkam, to przyznają, że zgadzają się ze mną w 100 procentach. Część z nich wciąż pracuje przy żużlu, jest związanych z klubami, nie stać ich na niezależność. Ja mogę mówić co myślę. I mówię, bo denerwuje mnie wiele absurdów funkcjonujących w tym sporcie, jak chociażby grubość obecnego regulaminu żużlowego, który wypacza czasem sens sportowej rywalizacji. Dla mnie to już jest bardziej teatr, aktorstwo, niż sport. Oglądam wszystkie zawody, bo interesują mnie wyniki. Sama jazda jednak mi się nie podoba. Często z torów wieje nudą, nie ma tego dreszczyku emocji co kiedyś, tych ciarek na plecach. Nawet zapach tego sportu jest inny. Kiedyś używało się oleju roślinnego, który dawał ten specyficzny, przyjemny zapach. Dziś nawet olej jest sztuczny, syntetyczny - zakończył Krzystyniak.