Dariusz Ostafiński, Interia: Kiedyś pan mnie zapytał, czy znam przyszłego ministra Łukasza Mejzę. Teraz ja chciałbym zapytać pana, co sądzi pan o człowieku, który jest negatywnym bohaterem mediów, a którego przy okazji wcześniejszych naszych rozmów określał pan mianem: znajomy? Jacek Frątczak, żużlowy menadżer, przedsiębiorca: To jest zdolny chłopak. Mówię o takim bezpośrednim marketingu, prezentacji swojej osoby. On potrafi się sprzedać. Ma gadane. Lepsze niż ja. To atuty, a wady? - Problem, jaki u niego dostrzegam, jest taki, że on w swoim życiu zawodowym nie trafił na ludzi, którzy pomogliby mu uporządkować te wszystkie jego kreacje. To jest młody człowiek, który pragnie sukcesu. Psycholog jednak zawsze mi powtarzał, że w tym dążeniu do sukcesu trzeba być cierpliwym, że nie wolno iść na skróty. Kiedyś powiedziałem Łukaszowi, żeby z dziesięciu tematów wybrał dwa, bo potem robi się wokół niego śmietnik. Słowem, gdyby minister Mejza miał mentora, to nie miałby kłopotów? - Tak. Każdy z nas potrzebuje mentora, który ten mętlik w naszej głowie jakoś ogarnie. Zwłaszcza w polityce, gdzie dłuższa krzywa wznosząca jest bezpieczniejsza niż wchodzenie po stromej drabinie. Mógłbym też użyć porównania, że jedni idą bezpiecznie szlakiem turystycznym, a inni trasą dla alpinistów. Szybszą, efektowniejszą, na której jednak można się poślizgnąć. Co nazywa pan wchodzeniem po drabinie? Handlowanie maskami bez atestu, próbę zarabiania na nieszczęściu chorych, czy zapowiadaną przez CBA kontrolę w spółce Mejzy, która dostała milion złotych dotacji? O takich rzeczach donoszą media. - To wszystko jest wchodzeniem po drabinie. Pomysły może i wyglądają fajnie od strony biznesowej, ale w każdym z nich brakuje zaplecza merytorycznego. Brakuje mentora, o którym wspomniałem. Brakuje tej kotwicy. Niektórzy mają ją w domu. Moją kotwicą na przykład jest moja żona, która sprowadza mnie na ziemię. Łukaszowi zabrakło kogoś, kto by mu powiedział, jak te jego pomysły mogą zostać odebrane. On jednak dał twarz i nazwisko, więc teraz jest o to wszystko obwiniany, a pan zdaje się mówić, że minister jest w porządku, ale brak mu doradcy. - Nie, ja się w stu procentach zgadzam z tymi, którzy krytykują. Powiedział pan jednak, że te pomysły wyglądały fajnie od strony biznesowej. A według dziennikarzy WP chodziło o robienie biznesu na ludzkim nieszczęściu. - I ja tego nie pochwalam. Zwróciłem jedynie uwagę, że gdyby ktoś powiedział ministrowi: rozpędzasz się nie w tę stronę, to nie byłoby problemu. Nikt mu nie pokazał szerszej perspektywy. Szkoda, bo on ma pomysły, energię, ale nie wolno go zostawić samemu sobie. To koniec kariery politycznej pana Mejzy? - Tego nie wiem. A powinien się podać do dymisji? - Ja się podałem do dymisji po czterech przegranych meczach, bo uważałem, że to jest rozwiązanie honorowe. Jeśli chodzi o ministra, to nawet jeśli są to tylko domysły i opinie, to zawiesiłbym działalność w ministerstwie i oddał się do dyspozycji premiera. Nie pisałbym też oświadczenia. Jak nie mam nic do ukrycia, to zapraszam dziennikarzy i proszę o pytania. Rozmawialiście ostatnio ze sobą? - Nie było okazji. Nie jest tajemnicą, że mamy do siebie numery, że się znamy, ale towarzysko się nie spotykamy. Dodam, że poznaliśmy się przy okazji jakiegoś projektu w koszykarskim Stelmet BC Zielona Góra. A gdyby minister do pana zadzwonił, to co by mu pan powiedział? - Zapytałbym go, jaka jest jego sytuacja mentalna. Obojętnie, kto, jakie błędy popełnia, trzeba pamiętać, że to jest człowiek. Wiem, sam nawarzył sobie bigosu, ale pytanie: jak się czuje, jest dla mnie jak najbardziej naturalne. A poza tym powiedziałbym mu, co myślę o jego działaniach, bo nie mam z tym problemu. A moja ocena jest negatywna. Już tak na marginesie, to chyba można powiedzieć, że stadionu piłkarskiego za 100 milionów złotych w Zielonej Górze nie będzie. W końcu prezydent miasta mówił wcześniej, że połowę kwoty na budowę miał załatwić minister. - Ministrem nie jest się po to, żeby regionowi załatwiać pieniądze. Ten pomysł od początku jest na dużym zakręcie i nie chodzi o perypetie ministra. Jemu radziłbym po koleżeńsku oddanie się do dyspozycji i zejście z linii strzału.