W sobotę do Torunia pojechałem z pieśnią na ustach. Czekałem na Mazurka Dąbrowskiego i czwarty tytuł indywidualnego mistrza świata dla Bartka Zmarzlika. Ale przed finałową rundą tegorocznego cyklu Grand Prix wielu kibiców drżało o to, czy Polak wytrzyma presję i da radę sprzętowo. Już pierwszy bieg wlał w nasze serca dużo spokoju. Bartek był w formie. Wygrał turniej, "pozamiatał" w lidze i założył na szyję złoty medal IMŚ. Zdobył wszystko, co było do zdobycia i jak sam powtarza ma apetyt na więcej. Historia pisze się na naszych oczach. Mega się cieszę i gratuluję. W grodzie Kopernika spotkałem się i miałem okazję chwilę porozmawiać z innym wielkim czempionem - Tonym Rickardssonem. Bartek jest trochę ucieleśnieniem Szweda sprzed dwudziestu lat. Reprezentant "Trzech Koron" był w swoim "prime timie" absolutnym niedoścignionym, dominatorem. Podobnie jak dzisiaj Zmarzlik. Jedynym zagrożeniem dla Rickardssona był wtedy albo Tomek Gollob, albo Jason Crump. Ale to były czasy... a jakie wyścigi, kiedy pod taśmą stawali razem. Kończymy powoli sezon. Zostały jeszcze, co prawda finały w 1 i 2. Lidze Żużlowe, ale rozstrzygnięcia są już tylko formalnością. Falubaz wraca do PGE Ekstraligi, a Stal Rzeszów na jej zaplecze. Stare marki rodzą się na nowo. W międzyczasie cała 1. LŻ trafiła pod skrzydła Ekstraligi Żużlowej. Poprzeczka dla klubów będzie podniesiona. Wymagania wzrosną. Ale to dobre posunięcie. Trzeba iść w stronę profesjonalizacji rozgrywek i rozwoju całej dyscypliny.