Żużlowcy zarabiają zupełnie inaczej niż ich koledzy po fachu z innych dyscyplin sportu. Stała kwota za podpis na kontrakcie to zaledwie kropla w morzu pieniędzy wpływających do ich portfeli. Zdecydowaną większość uposażenia zawodników stanowi "punktówka" - określona stawka za każdy zdobyty w meczu punkt. Zmarzlik straci pół miliona Weźmy na przykład Patryka Dudka, jednego z liderów toruńskiego Apatora. Z naszych informacji wynika, że za każdy punkt inkasuje on na swoje konto 8 tysięcy złotych. Jeśli jego zespół odpadnie z rozgrywek już w ćwierćfinale, to 30-latek straci cztery okazje do zarobku - dwie w półfinale i dwie w finałach lub meczach o trzecie miejsce. Biorąc pod uwagę, że w jednym spotkaniu zdobywa on około 12 punktów, to suma "straconych" przez niego pieniędzy może wynieść nawet 400 tysięcy złotych. Podobne sumy mogą przejść obok nosa Maciejowi Janowskiemu i Taiowi Woffindenowi, jeśli w rewanżach nie wydarzy się żadna sensacja i Sparta Wrocław nie zdoła awansować do półfinału. Jeszcze więcej straci Bartosz Zmarzlik, jeżeli noga powinie się jego macierzystej Moje Bermudy Stali Gorzów. Z nieoficjalnych doniesień wynika, że dwukrotny mistrz świata inkasuje w tym roku aż 10 tysięcy złotych za każdy punkt zdobyty dla macierzystego zespołu. Pod koniec sezonu musi on jeszcze dodatkowo łatać dziury w programie po kontuzjowanych kolegach, więc śmiało założyć można , że porażka żółto-niebieskich będzie dla niego oznaczać ponad półmilionową stratę. Czas zmienić system? Model wynagradzania żużlowców budzi coraz większe kontrowersje. W żadnym innym sporcie uposażenie zawodnika nie jest tak bardzo uzależnione od wyników tak indywidualnych, jak i drużynowych. Niestety, prowadzi to do rozwarstwienia ligi i nierównych szans na rynku transferowym. Dobrze wiedzą o tym choćby w Grudziądzu. Tamtejszy GKM od dawna ma spore problemy ze ściąganiem topowych gwiazd. Zarząd oferuje im co prawda konkurencyjne stawki, ale trzeźwo myślący żużlowcy kręcą nosem na ich oferty i wybierają lepsze kluby, które zachodzą dalej w fazie play-off i pozwalają swoim "pracownikom" zarabiać w większej liczbie meczów. Kiedy dyskutowano nad nowym formatem fazy play-off, część działaczy optowała za "modelem szwedzkim" - formatem, w którym pierwsza i druga drużyna fazy zasadniczej wchodzą bezpośrednio do półfinałów, a ich rywali wyłaniają ćwierćfinały rozgrywane przez zespoły z miejsc 4-6. Taka idea wydaje się dużo bardziej przejrzysta i sprawiedliwa od aktualnych zasad z lucky loserem, ale nie przypadła do gustu zawodnikom. Powód? Za dobrą postawę - wprowadzenie swojego klubu do pierwszej dwójki - byliby oni karani mniejszą liczbą meczów, a co za tym idzie okazji do zarobku.