Pylica płuc u górników lub budowlańców, choroby zakaźne u leśników i weterynarzy, uszkodzenie głosu u nauczycieli i lektorów, choroby układu nerwowego wśród operatorów drgających maszyn, problemy z nogami u masażystów oraz stomatologów czy dolegliwości skórne u lakierników i malarzy - to najczęściej spotykane choroby zawodowe w popularnych branżach. Oczywiście dana skłonność i podatność jest ściśle związana z warunkami pracy w danej profesji. Dotyczy to również sportu. Problemy z uzębieniem widoczne są w hokeju na lodzie, podnoszenie ciężarów może skutkować kontuzją kręgosłupa, a skoczek narciarski musi liczyć się ze sporym ryzykiem anoreksji. Także w sporcie żużlowym jest coś w rodzaju choroby zawodowej, którą śmiało można określić złamanie obojczyka. Ten uraz w sumie już tak spowszedniał, że niektórym wystarczą dwa tygodnie na dojście do siebie. Dla każdego innego człowieka złamanie to jednak poważna sprawa. Żużlowiec łamiący obojczyk to w zasadzie tak jak rzeźnik, który lekko zaciął się podczas pracy. Chwila przerwy i lecimy dalej. Obojczyk z racji swojej szybkiej regeneracji nie powoduje u żużlowców długiej przerwy w startach, a są tacy, którzy łamali go kilka razy w karierze. Przeważnie leczenie tej kontuzji nie jest czasochłonne i nie daje żadnych skutków ubocznych w przyszłości. To mała, ale długa kość, łącząca łopatkę i mostek. Jest widoczny i łatwo go wyczuć, a zatem logiczne jest, że równie łatwo go... złamać. Kłopotem dla żużlowców jest to, że w znacznej części upadków uderzają w sposób wybitnie inwazyjny dla tej właśnie części ciała. Często aby ochronić inne fragmenty, upadają na obojczyk. Wielokrotnie też zwyczajnie nie mają czasu na reakcję, a lecąc do przodu nie są już w stanie niczego zrobić. - Ten upadek śmierdzi obojczykiem - to fraza znana żużlowcom, komentatorom oraz kibicom. Tzw. "obojczykowy upadek" wszedł już do kanonu żużlowego słownictwa i każdy wie, jaki rodzaj kraksy jest tak określany. Przeważnie po reakcji zawodnika widać też, która część ciała ucierpiała w wypadku. Praktycznie nigdy nie zdarza się, by żużlowiec ze złamanym obojczykiem nie był w stanie sam dojść do parku maszyn. Nieco śmiesznie brzmi różnica w reakcji żużlowca i "zwykłego człowieka" na złamanie obojczyka. Każdy z nas zaniepokoi się wówczas, myśląc "obym tylko był w pełni sprawny do końca roku, bo to jednak poważna sprawa". Tymczasem żużlowiec mówi: dziś mamy niedzielę, muszę pomyśleć czy dam radę pojechać we wtorek w Szwecji. To najlepiej obrazuje, jak ludzie uprawiający tę dyscyplinę odporni są na urazy. Złamanie nogi czy ręki to oczywiście bardzo poważny uraz, ale złamanie obojczyka należy właściwie traktować jako drobnostkę, wymuszającą co najwyżej 2-3 tygodnie przerwy. Zapewne gdyby to było możliwe, niejeden ze złamanym obojczykiem jechałby dalej. Mimo małych rozmiarów kości, ból po jej złamaniu jest jednak mocno dokuczliwy. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź