Wylecieliśmy o godzinie 6 rano w piątek 14 lipca. Na lotnisku kilka znajomych twarzy, które również nie odpuściły okazji, by zobaczyć żużel w Varkaus. Ale temat speedwaya nawinął się znacznie szybciej niż w samym Varkaus, które było zaplanowane na sobotę. - Ten steward wygląda jak Michał Mitrut. I nawet głos ma podobny - rzuciłem. Każdy z pozostałych uczestników wycieczki zgodził się ze mną, bo pan steward był łudząco podobny nie tylko wyglądem, ale i głosem. Lot upłynął zresztą w świetnej atmosferze, co dla mnie - człowieka, który latania dosłownie nie znosi, było istotne. Swoją drogą ciekawe jest to, że latam na żużel po całej Europie, choć na myśl o wejściu do samolotu robi mi się niedobrze. Gdy wylądowaliśmy w Helsinkach po 8 rano, doznaliśmy szoku. Tam było cieplej niż w Warszawie. Nastawialiśmy się na klimat typowy dla tego miejsca, czyli raczej chłodne lato. Mieliśmy dobę hotelową od godziny 16:00, więc z lotniska wypożyczonym samochodem ruszyliśmy do centrum. W Helsinkach jest co zwiedzać, ale nie ma tego dużo. To tak naprawdę wyłącznie ścisłe centrum, stare miasto i okolice przystani promowej, z której wyruszyliśmy w niedzielę, ale o tym później. Renifer zrobił show, choć do świąt daleko - Którędy dojdziemy na stare miasto? - zapytałem przewodniczkę jednej z wycieczek. - Musi pan iść prosto, przejdzie pan obok burgerów z reniferem - rzuciła. Oczy autora tekstu, fana nietypowego jedzenia, zrobiły się nagle wielkie jak pięciozłotówki. - Słucham? Burger z renifera? - dopytałem. - Tak, można tam zjeść - sprecyzowała. W tym momencie nic innego już się dla nas nie liczyło. Za chwilę jedliśmy już renifera z frytkami i warzywami, coś w rodzaju kebaba, ale z mięsem tego właśnie zwierzęcia. Smak? Porównywalny do jagnięciny, ale zupełnie inny zapach. Na miejscu można było też kupić chipsy z renifera, kiełbasy i różnego rodzaju przetwory, także z niedźwiedzia i łosia. Bardzo chciałem je wziąć, ale bałem się że nie zniosą trudów podróży, więc zostawiłem to na kolejną wizytę. Do Helsinek warto przyjechać, ale raczej na weekend, bo zwiedzania nie ma tam za dużo. Niemniej miasto zdecydowanie godne polecenia. Finowie, uczcie się czym jest żużel! Teoretycznie mogliśmy już spokojnie wrócić do domu i odpocząć po długim dniu, ale nic z tych rzeczy. Wybraliśmy się na mecz 3. ligi fińskiej. Wzbudziliśmy spore zainteresowanie, więc miejscowi dopytywali nas, po co przyjechaliśmy. Nie za bardzo mieli pojęcie, czym jest żużel. Co więc zrobiliśmy? Pokazaliśmy im najlepsze wyścigi PGE Ekstraligi z tego sezonu. Byli zainteresowani, bo nigdy o tym nie słyszeli. Dodajmy, że akredytacje na mecz dostaliśmy od niejakiego Timo, na którego mieliśmy powołać się przy wejściu. Zauważyliśmy jednak, że Timo ma wielu znajomych, bo każdy wchodzący się na niego powoływał. Było to dość zabawne, bo łącznie na spotkaniu Atlantis 2 - TiPS pojawiło się z 300 osób i wszyscy byli od Timo. Widocznie chłopak jest gościnny i chwała mu za to. Najważniejszy punkt wyprawy W sobotę wyjechaliśmy wcześnie rano, bo po drodze z Helsinek do Varkaus zauważyliśmy słynne Lahti, gdzie od wielu lat odbywają się zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich, a w 2001 roku Adam Małysz zdobył tam swój pierwszy tytuł mistrza świata. Skocznie prezentują się pięknie, a oddalone są raptem godzinę drogi od stolicy kraju. Na zeskoku tej dużej aktualnie są... baseny. Obok skoczni lodowisko mają hokeiści Pelicans. Jest też stadion piłkarskiego FC Lahti. Do Varkaus dojechaliśmy około 12:00. Stadion położony jest centralnie w środku lasu i nie jest to żaden żart. Trzeba jechać leśną drogą, by do niego trafić. Na miejscu spotkaliśmy się z ogromnym profesjonalizmem pana Markku, którego chcemy w tym miejscu pochwalić. Ten człowiek zrobił wszystko, by każdy czuł się tam jak najlepiej. Wi-fi, mapa dojazdu, catering - wzór do naśladowania. Same zawody także były ciekawe, ale najważniejsze było dla nas to, że zobaczyliśmy żużel w egzotycznym dla tego sportu kraju. To był szok. Co za naciągacze! Po zawodach w Varkaus obejrzeliśmy GP, wykąpaliśmy się w zimnym, fińskim jeziorze i zmęczeni nadmiarem wrażeń położyliśmy się spać. W drodze powrotnej do Helsinek dostaliśmy maila od hotelu. - Obciążamy was dodatkowo kwotą 40 euro, ponieważ zostawiliście niepościelone łóżko oraz brud na podłodze - czytamy. W załączniku zdjęcie... jednego chipsa za łóżkiem oraz krzywo ułożonej poduszki. Abstrahując już od tego, jak absurdalne są to zarzuty, to chyba jednak od sprzątania jest tam ktoś inny. Ale tę sprawę aktualnie rozpatruje portal, przez który rezerwowaliśmy. Dotarliśmy znów do Helsinek, skąd o 17:00 mieliśmy prom do Sztokholmu, bo tam zaplanowana była druga część wyprawy. Kupiliśmy jeszcze trochę pamiątek i ruszyliśmy w drogę. Wrażenia i widoki podczas podróży promem to coś niesamowitego. Sam statek to pływający pięciogwiazdkowy hotel. Restauracja, galeria handlowa, koncerty, salony gier i kasyna. Kapitalna sprawa. Gdy o 6:00 rano wybrałem się na górny taras, byłem całkowicie sam. Szum na samym środku morza i nikogo wokół, to przeżycie nie do opisania. Koło 10:00 dotarliśmy do Szwecji. Mecz na szczycie ligi szwedzkiej? Czemu nie! Samo miasto nie zrobiło na nas zbyt dużego wrażenia. Centrum dość chaotyczne, nie za dużo do zwiedzania. Chyba podobnie sądził Robert Lambert, którego spotkaliśmy. Do tego pogoda - ulewa, która niepokoiła nas, bo przecież na wtorek i środę mieliśmy w planach szwedzki żużel. Najpierw jednak poszliśmy do znajomych Polaków, którzy pewną rzecz nam uświadomili. - W Finlandii i Szwecji mają "świra" na punkcie czystości - usłyszeliśmy. To wiele tłumaczy, ale wciąż uważaliśmy to za paranoję, tym bardziej że hotel sam bardzo nas rozczarował, kiedy to dano nam złe klucze i ponad godzinę czekaliśmy na te właściwe. Popołudnie w Sztokholmie spędziliśmy na meczu tamtejszej Allsvenskan, pomiędzy Djurgarden a Malmoe. Kapitalna atmosfera, wielki stadion, choć spotkanie obszernymi fragmentami nudne. Kupiliśmy pamiątki i wróciliśmy do hotelu, gdzie stoczyliśmy wielką bitwę o miano najlepszego tenisisty stołowego w grupie. Nigdy nie kupię elektrycznego auta We wtorek rano podjęliśmy kolejną - niestety również nieskuteczną - próbę zakupu słynnych szwedzkich śledzi o specyficznym zapachu. Surstromming na nasze nieszczęście nigdzie aktualnie nie jest dostępne, bo sezon dopiero od sierpnia. Szkoda. To jednak nie był największy problem. Istny cyrk zaczął się od momentu wypożyczenia auta, którym jechaliśmy do Kumli na mecz Indianerny z Lejonen. Nowiutka, piękna, elektryczna Skoda wyglądała świetnie. I to tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Jeśli mam kiedykolwiek kupić elektryczny samochód pod pretekstem pseudowalki o planetę, to wolę chodzić pieszo. Auto rozładowuje się po 400 kilometrach, bardzo długo się ładuje i sprawia mnóstwo różnych problemów. Jeden z nas musiał poświęcić mecz na ładowanie, bo inaczej nie dotarlibyśmy na nocleg do Eskilstuny. Patologia, innego słowa na to nie znam. Nie rozumiem, jak można świadomie tak bardzo utrudniać sobie życie. Samochody elektryczne na dłuższą metę są absolutnie nie do użytku. Tak lubi Falubaz, że ma tatuaż z Myszką Miki! W Kumli zostaliśmy bardzo miło powitani. Każdy dostał program, hasło do wi-fi oraz zaproszenie na catering. Za chwilę pojawiła się pani od mediów, która momentalnie zaczęła mówić po... polsku! - Lubię do was przyjeżdżać, uwielbiam Zieloną Górę - powiedziała, pokazując wytatuowaną na nodze Myszkę Miki. Byliśmy w szoku. Pani Marina ma rozbrajający śmiech i dostała od nas - jak każdy zresztą - zaproszenie do Polski. Mecz nie porwał emocjami, ale w sumie nikomu z nas to nie przeszkadzało. Cieszyliśmy się z "zaliczenia" obiektu w Kumli, tak szczęśliwego dla Jarosława Hampela (20 lat temu zdobył tam złoto IMŚJ), jadącego zresztą w tych wtorkowych zawodach. Po meczu pojechaliśmy do Eskilstuny, bo tam mieliśmy nocleg. Ale nie obyło się bez problemów z... policją. Położyli nam kolegę na glebę Ostatni fragment drogi do hotelu prowadził przez las. Za nami jechał spokojnym tempem radiowóz, co oczywiście nie zainteresowało nas w żadnym stopniu. Potem straciliśmy go zresztą z pola widzenia. Gdy dojechaliśmy na miejsce, jeden z nas pobiegł szybko do lasu, bo nie był w stanie dłużej zapanować nad potrzebą fizjologiczną. W tym momencie zza krzaków wyskoczyli policjanci, którzy pobiegli za nim i z bronią w kieszeni położyli go na glebę. Okazało się, że jego szybkie kroki w kierunku lasu dały im do zrozumienia, że to właśnie on jest tym zbiegłym przestępcą, którego szukają. Na szczęście wszystko rozeszło się po kościach, a policja nawet przeprosiła nas za całe zamieszanie. Ciekawe przy okazji, jak zachowaliby się polscy policjanci, gdyby doszło do takiej pomyłki. Zmęczeni tym dniem i wszystkimi związanymi z nim sytuacjami, położyliśmy się spać. Ale najlepsze dopiero miało nadejść. A w zasadzie najgorsze, choć teraz już wszyscy mamy z tego ubaw. Kto był z nami w środę w Eskilstunie, ten w cyrku się nie śmieje. Walka ze Skodą wygrana Rano wyszedłem z domku (spaliśmy na obrzeżach miasta) i zebrałem mnóstwo grzybów, które zresztą później chcieliśmy zjeść na obiad, ale woleliśmy nie ryzykować. Skoro nikt ich nie zbierał, to może coś z nimi nie tak. Potem okazało się, że Szwedzi nie zbierają grzybów, bo uważają że to nie ich własność. Kolejna dziwna cecha tego narodu, ale to już ich sprawa. Niestety, zaczął padać deszcz. Zrobiła się po prostu wielka ulewa. Byliśmy pewni, że jest po meczu (mieliśmy zamiar iść na spotkanie Smederny z Indianerną). Od osób obecnych na stadionie dowiedzieliśmy się, że tor jest robiony i nikt nawet nie myśli o odwołaniu zawodów. Ruszyliśmy więc po auto, które się ładowało. I wtedy zaczął się cyrk. Coś zablokowało nam możliwość odłączenia przewodu od auta. Pytaliśmy przechodniów, szukaliśmy w internecie, prawie rozerwaliśmy wejście do kabla. Nie wiedzieliśmy co zrobić. W końcu po prostu zadzwoniliśmy do wypożyczalni, gdzie poinstruowali nas, jak to cholerstwo odłączyć. Straciliśmy mnóstwo czasu i nerwów i wszyscy zgodnie pomyśleliśmy: precz z elektrycznymi autami. Tym bardziej, że wcale nie pomaga to w ochronie klimatu, bo produkcja baterii do takiego samochodu jest bardzo szkodliwa dla środowiska. Co za pech. To się tam nie zdarza Gdy przyjechaliśmy na stadion Smederny, widzieliśmy że tor przyjął mnóstwo deszczu. Ale to Szwecja, tu pojadą. Tym bardziej, że zaczęło wychodzić słońce. Zawodnicy przebrali się w kevlary i wyszli na tor, a potem zajęli się grzaniem sprzętu. Porozmawialiśmy chwilę z Bartkiem Kowalskim i Krzysztofem Buczkowskim. Wydawało nam się, że wszystko zmierza ku dobremu. I mieliśmy rację. Wydawało nam się. Zaczęło padać. I to coraz mocniej. Za chwilę już lało. - Niczego nie odwołujemy. Spróbujemy to zrobić - uspokajali nas miejscowi, z sędzią włącznie. Mówiono, że będzie dosypana nawierzchnia. Problem w tym, że deszcz absolutnie nie chciał przestać padać. Około 20:00 zawodnicy z sędzią weszli do pokoju. My już wiedzieliśmy. Można jechać do domu. Wielka szkoda i wielki pech. To się w Szwecji zdarza bardzo rzadko. - Osiem lat tu przyjeżdżam i to jest pierwszy raz - rzucił nam jeden z mechaników. No cóż. Trudno. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać, bo o 2:15 wstawaliśmy na samolot. A przecież trzeba było jeszcze dojechać na lotnisko Sztokholm Arlanda i zdać nasze cudowne autko. Udało się to bez problemów i około 8:00 rano byliśmy już znów na polskiej ziemi. Warto pojechać, ale na to trzeba uważać Wyprawę tak czy inaczej uznajemy za bardzo udaną, mimo pojedynczych nieprzyjemnych sytuacji. Helsinki nam się naprawdę spodobały i warto tam wyskoczyć. Ale na weekend, to wystarczy. Wcale nie jest tak drogo. Pamiętajcie o posłaniu łóżka. To chwila roboty, a po co mieć problemy. Tam mają na tym punkcie istną obsesję. Uwielbiają perfekcyjną czystość. Sztokholm nas nie porwał, a do tego chorobliwe i nieustanne zakazy na każdym kroku bardzo utrudniają życie. Droga dwupasmowa, zero zagrożenia, ograniczenie do 50, czasem 30 (!) km/h. Radar co 500 metrów. Trudno się żyje. Żeby była pełna jasność - jestem za przestrzeganiem prawa, ale niech to prawo da ludziom żyć. Szwedzi jako naród do bólu przestrzegają każdego przepisu i ślepo wierzą w to, co się im narzuca. Jakoś mnie nie dziwi to, że jako pierwsi chcą przejść na cyfrową walutę, która może być zagładą dla wszelkiej prywatności. Są idealni, by zrobić to właśnie u nich. Dalsze plany? Autor tego tekstu na pewno chce jeszcze w tym roku zobaczyć żużel w Belgii i Austrii. Kolejny rok to Włochy, Norwegia, Anglia. Jeśli terminarz będzie sprzyjał, może i Argentyna czy Australia. Żużel uprawia się raptem w mniej więcej 25 krajach, więc istnieje szansa, by "zaliczyć" je wszystkie. I to zamierzam zrobić.