Zenon Plech (1953-2020) to był największy talent polskiego żużla. W 1973 roku Mariusz Walter kręcił o nim film. To miała być historia o 20-latku, który wygrywa z wielkim mistrzem Ivanem Maugerem. W jednej ze scen filmu Plech recytuje do kamery, że da z siebie wszystko, że zrobi, co w jego mocy. Finał wygrał jednak inny Polak Jerzy Szczakiel, a kibice zobaczyli dokument "Wiraż nadziei" z Plechem, który idąc obok podium, ma łzy w oczach. Miał wielki apetyt na złoto. Nie zdobył go ani wtedy, ani w żadnych innych międzynarodowych zawodach mistrzowskiej rangi. Nic dziwnego, że książkę, którą wspólnie napisaliśmy, nazwał "W cieniu złota", choć robiłem wszystko, by go od tego odwieść. Tak to jednak czuł. Na Stadionie Śląskiem witali Plecha jak króla Wspólnie odwiedziliśmy kiedyś Stadion Śląski. Akurat trwała przebudowa. Dostaliśmy jednak zgodę i z kaskami na głowie ruszyliśmy na obchód toru. Pan Zenon pokazał mi miejsce, w którym w 1979 roku, czyli 6 lat po pamiętnym finale wygranym przez Szczakiela, popełnił błąd i stracił szansę na złoto. - Miałem kiepski start, ale wyprzedziłem Kudrnę i zbliżałem się do Morana. Bałem się, że pójdę za ostro, że rywal upadnie i zostanę wykluczony. Odpuściłem, to był błąd - opowiadał przejętym głosem. Robotnicy rozpoznali w Plechu wielkiego mistrza, choć poprzednio ścigał się na chorzowskim stadionie prawie 30 lat temu. Przywitali go jak króla, jeden z inżynierów wspominał jego pojedynki z Brucem Penhallem, dwukrotnym mistrzem świata z Ameryki. Plech był wielką gwiazdą żużla na długo przed erą Golloba. Ludzie go uwielbiali. - Nie przebierał w środkach. Można go porównać do Nickiego Pedersena z najlepszych lat. Prowadził motocykl prosto, gdy inni siedzieli pochyleni, ale dzięki temu łapał lepszą przyczepność. Stylem przeskakiwał wszystkich - wspomina Cieślak. Z Maugerem wygrywał jedną ręką Były trener kadry pamięta Plecha, jako człowieka, który nie był typem ascety, ale bawił się tym sportem i wszystko przychodziło mu z łatwością. - Pamiętam mecz z Wielką Brytanią w Gorzowie, gdzie ogrywał wszystkim, w tym mistrza Maugera, jedną ręką. A dla Polski był gotowy na wszystko. Kiedy w 1976 roku walczyliśmy o złoto, to walczył tak ostro, że po jednym z biegów wylewał krew z buta - kwituje Cieślak. Plech karierę zaczynał w 1969 roku, w Stali Gorzów. Mieszkał wtedy w Gorzowie w internacie i marzył o tym, by ścigać się w Wyścigu Pokoju. Był jednak za niski. Kiedy chciał rozwinąć prędkość, musiał pedałować na stojąco. W końcu dał za wygraną i przerzucił się na biegi. Wystartował na 600 metrów na spartakiadzie. W połowie dystansu nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nic nie wskazywało na to, że w ogóle zostanie sportowcem. Zresztą, gdy szedł na nabór do sekcji, koleżanki z klasy żartowały: tam chłopa trzeba, na motocyklu się nie utrzymasz. Stal wybrała go z grona 150 chętnych do jazdy na żużlu Na tym naborze, na którym Plech dostał się do szkółki Stali, pojawiło się 150 chętnych. - Przebraliśmy się w to, co mieli w klubie. Miałem strój czarny niczym Batman i kolorowe skarpetki, jakich dziś używa się do aerobiku. Motocykl ważył 92 kilogramy, ale udało mi się go utrzymać. Przejechałem w miarę płynnie łuk, zrobiłem ślizg kontrolowany. Zaprocentowała jazda na zamarzniętym stawie, którą praktykowałem jako dziecko. Trener Pogorzelski tylko mnie klepnął i powiedział: przyjdź na trening - wspominał Plech tamto zdarzenie w książce. Szybko zaaklimatyzował się w Stali. Był wesoły, radosny, dowcipny, robił kolegom głupie żarty. Po jednym z treningów, kiedy czyścili motocykle pędzlem moczonym w metanolu, podpalił pędzel, którego używał Jerzy Rembas. Potem to samo zrobił Bolesławowi Rzewińskiemu. Wtedy omal nie spalił warsztatu Stali. Lubił zabawy z ogniem. Robili nawet z kolegami konkursy polegające na przenoszeniu płonącego wiadra z paliwem. Plech w Wybrzeżu, to był największy transfer lat 70-tych Ze Stali odszedł, bo uniósł się honorem. - Klubowi działacze pokazali, że Edek Jancarz jest dla nich ważniejszy. On nie miał jednak problemu z Edkiem. Uzupełniali się. Jancarz był elegantem, a Plech był szaleńcem. Gdy trzeba było łeb nadstawić, to puszczano Zenka - wspomina Jerzy Synowiec, były działacz Stali, szkolny kolega Zenona Plecha. Dzięki przenosinom do Wybrzeża Gdańsk stał się legendą dwóch klubów. Gdy przechodził do Wybrzeża, to wóz przewożący meble Plecha z jednego domu do drugiego jechał w eskorcie milicji. Jechały dwa auta, w obu stróże prawa, które pilnowały, by cała akcja zakończyła się powodzeniem. - To był największy transfer lat 70-tych. Dziś można by go porównać do przenosin Zmarzlika do innego klubu. Dla gorzowian było niezrozumiałe, że on idzie do Gdańska. On był wtedy bożyszczem kibiców Stali, był najlepszy w drużynie. Był największym fighterem, kozakiem, strasznym agresorem na torze. Uważam, że w Stali przeżył swoje najlepsze lata. Wiem, w Gdańsku też zdobywał medale, ale to już nie był ten Zenek - uważa Synowiec. Plech startował też w lidze angielskiej. I tam również stał się gwiazdą. Początkowo miał problem, bo nie znał języka i zaczął palić papierosy, żeby uniknąć rozmów. - Nie umiałem powiedzieć nic, to mnie stresowało, dlatego paliłem. Dobrze, że z czasem nauczyłem się mówić, bo moje zdrowie ucierpiałoby naprawdę mocno - przyznał kiedyś. Cegielski mówi, że nie miał lepszego trenera Po zakończeniu kariery był trenerem. Rozumiał zawodników. Krzysztof Cegielski przyznaje, że nie miał lepszego, że Plech wywarł ogromny wpływ na jego karierę. Czuł, czego żużlowiec potrzebuje. Kiedy szykował tor na jedną z rund Grand Prix we Wrocławiu, to zamknął się w busie z Tomaszem Gollobem i zapytał, jak może mu pomóc. Gollob narysował mu, jak ma zrobić tor, a Plech zrealizował prośbę Tomasza tak perfekcyjnie, że ten mógł potem jechać po kolejne wygrane z zamkniętymi oczami. O zdrowie walczył kilka lat. Jego stan się pogarszał. - Już kilka razy było z Zenkiem bardzo, ale to bardzo ciężko - mówi Cegielski. - On jednak dzielnie walczył do końca. I uciekał od szpitala i lekarzy najdalej, jak tylko można. Nie chciał przebywać z chorymi, ale z tymi, z którymi spędził całe życie. Pojawiał się na stadionie Wybrzeża Gdańsk, gdzie jeździł, przychodził do warsztatu pogadać z kolegami, być w środku czegoś, co stanowiło esencję jego życia. Dwa dni przed pójściem do szpitala Plech wypił swoją ostatnią małą czarną w warsztacie - Żużel był dla niego jak narkotyk, napędzał go do działania. Dzięki dyscyplinie czuł się potrzebny. Sytuacja pandemiczna, zamknięcie kraju, stadionu w Gdańsku psychicznie go dołowało. On potrzebował kontaktu z ludźmi, uwielbiał wpaść na obiekt Wybrzeża wypić tzw. kawkę warsztatową, czy popatrzeć jak chłopaki składają motocykle. Czasami zajadę na stadion przy Zawodników 1 i tej jednej osoby tam brakuje. Nawet dwa dni przed tym jak trafił do szpitala, zdążył odwiedzić doskonale znane kąty. Smakował wtedy ostatnią małą, czarną - mówił nam w wywiadzie Krystian Plech, syn Zenona. Przy okazji zbierania materiałów do książki spędziłem z panem Zenkiem cały dzień w klubowym warsztacie. Wypiliśmy kilka warsztatowych kawek, a on opowiedział mi prawie o całym swoim życiu. Także o tym, że kiedyś uszedł śmierci. Z kolegami mistrzami z innych krajów spóźnili się na samolot, który spadł. Wtedy informacje nie rozchodziły się tak szybko, więc ludzie byli w szoku, kiedy okazało się, że Plech i inne gwiazdy żyją. Teraz Pan Zenon żyje w naszej pamięci.