W PGE Ekstralidze duża część zawodników to po prostu milionerzy. Kasują wielkie kwoty za podpis, za punkt i dostają jeszcze za przygotowanie do sezonu. Mówiąc wprost: nawet średniak w tej lidze jest ustawiony niczym król życia. Bardzo często jednak mimo tak gwiazdorskich warunków, zawodnicy czują się na tyle bezpieczni i niezbędni dla klubu (choć finansowo są dużym obciążeniem), że pozwalają sobie na kwestionowanie na przykład stanu toru, gdy choć odrobinę odbiega on od stanu perfekcyjnego, bo do takiego właśnie się przyzwyczaili. Potrafią wręcz zbuntować się, podważyć autorytet sędziego i doprowadzić do odwołania meczu. Nie myślą wtedy o tym, że ich pracą jest jazda w każdych warunkach, które sędzia uzna za bezpieczne. Co ciekawe, część z tych zawodników w środy bierze udział w lidze duńskiej, gdzie zarabia się tyle, że trzeba odjechać 10 spotkań, by kupić sobie nowy kask. To są marne grosze, pieniądz wyglądające jak jakaś jałmużna w zestawieniu z tymi z ligi polskiej. Tory są skrajnie niebezpieczne, co tydzień niemal jest kilka kontuzji. Niedawno wystartowała liga duńska i od razu mieliśmy groźne upadki, z których część zakończyła się urazami. O dziwo nikt nie protestował. Dlaczego? Dobre pytanie. Akceptują tam łamanie się za grosze, podczas gdy w Polsce zarabiają miliony i przeszkadza im jedna dziurka w torze. Ciekawe zjawisko. Rozpieszczamy zawodników. Tylko u nas tak "podskakują" Trudno nie zauważyć, kto rządzi w cyklu Grand Prix. Gdy pada deszcz, Phil Morris nie pyta zawodników, czy jadą. On komunikuje: włączamy czas dwóch minut, jak się nie podoba, wracaj do domu. Między sobą żużlowcy spiskują, ale głośno nikt się nie postawi. Morris ma autorytet. - W Polsce pozwoliliśmy zawodnikom na zbyt wiele. To oni często decydują, czy zawody będą. Rok temu w Krośnie wcale nie było tak źle, ale kilka gwiazdeczek uznało, że tor jest zbyt wymagający. Podkreślam, nie niebezpieczny, tylko wymagający. I tak to się kręci - mówi nam jeden z byłych żużlowców, obecnie mechanik czołowego zawodnika świata, prosząc o nieujawnianie jego nazwiska. Trudno powiedzieć, skąd taka tendencja właśnie w Polsce. Przecież to my płacimy najwięcej, więc my mamy prawo wymagać najwięcej. Gdyby była tu jakaś logika, to właśnie w Danii powinno być najwięcej buntów, bo po pierwsze tory skrajnie niebezpieczne, a po drugie pieniądze śmieszne. Tam żużlowcy boją się odezwać, a w Polsce protestują przy każdej okazji. Być może seria poważnych kontuzji w Danii da im do myślenia, bo taka jest dość realna w niedalekiej przyszłości, biorąc pod uwagę stan tamtejszych nawierzchni. Sami zawodnicy mówią wprost, że o przygotowanie toru w ogóle się tam nie dba.