2 września 1973 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie zasiadł nadkomplet publiczności. Choć w większości chcieli oni zwycięstwa Polaka, to jednak liczyli się z tym, że trudno będzie pokonać słynnego Ivana Maugera, górującego nad rywalami sportowo, a przede wszystkim sprzętowo. Patrząc na zaplecze w tamtych czasach, żaden zawodnik ze wschodniej Europy teoretycznie nie miał szans z Maugerem. Teoretycznie.Życiowy turniej jechał bowiem 24-letni Polak, Jerzy Szczakiel. Znany szerszej publiczności, ale niestawiany absolutnie w gronie. Faworytów. Tymczasem żużlowiec z Opola odjechał kapitalne zawody i miał tyle samo punktów, co wielki Nowozelandczyk. O złocie miał zadecydować bieg dodatkowy. W nim Mauger został na starcie, ale stopniowo doganiał Szczakiela i bardzo się do niego zbliżył. Upadł jednak, a Polak pojechał po sensacyjne złoto. Wówczas przy upadku biegu nie przerwano, taki był regulamin. Szczakiel po prostu kontynuował marsz po złoto. Wygrał i zapisał się w historii żużla. Skromny chłopak z Opola - Tamten finał był wielką sensacją, a przede wszystkim zaskoczeniem. Stadion w Chorzowie kibice wypełnili niezwykle szczelnie. Było ich ponad 100 tys. Nawet na słynnym Wembley na tego typu zawodach pojawiało się maksymalnie 80 tys. Szczakiel dokonał rzeczy wydawać by się mogło niewiarygodnej. Pokonał przecież wielkiego mistrza Ivana Maugera - wspominał na łamach Interii dziennikarz Adam Jaźwiecki. Prywatnie znał Jerzego Szczakiela lepiej niż ktokolwiek. Mimo wielkiego sukcesu, Szczakiel pozostał sobą. Nawet na zdjęciach z dekoracji widać, że sam do końca nie wierzył w to, co się stało. Stał na podium lekko speszony, jakby nie za bardzo wiedział dlaczego się tam znalazł. Nie afiszował się, nie gwiazdorzył, po prostu przyjechał, wygrał, no to i nagrody odebrał. Zrobił coś wielkiego, a sprawiał wrażenie żużlowca po udanym, owocnym treningu. Był niezwykle skromnym, niepchającym się przed kamery człowiekiem. Kwiaty dla matki Szczakiel na podium został obdarowany kwiatami. To zresztą nic dziwnego, bo tę tradycję często kontynuuje się aż po dzisiaj. Polak jednak nie zabrał prezentu do domu. Najpierw pojechał na cmentarz, do swojej matki. Zmarła niedługo przed pamiętnym finałem. Mistrz świata stwierdził, że to będzie najlepszy hołd dla matki. Czyn niby naturalny i normalny, ale godny najwyższego podziwu. - Był skromnym człowiekiem. Mało towarzyskim. Można powiedzieć, że miewał swoje "widzimisię". Samotnik. Dobrze wszyscy wiemy, że towarzystwo sportowe ma to do siebie, że lub czasami razem usiąść i pogadać. Jerzy chodził jednak swoimi ścieżkami - mówił Jaźwiecki. Mistrzostwo największym sukcesem Szczakiela Opolanin po słynnym triumfie momentalnie stał się rzecz jasna rozpoznawalny w środowisku. Choć jego wygrana nosiła znamiona wielkiej niepospodzianki, to jednak z mistrzem należało się liczyć. Niektórzy zastanawiali się, czy będzie w stanie kiedyś podobny sukces powtórzyć. Nie zdołał tego zrobić, ale zaliczył kolejne spektakularne osiągnięcie. W 1974 roku w Goeteboru wraz z Janem Muchą, Zenonem Plechem i Andrzejem Jurczyńskim zdobył brąz drużynowych mistrzostw świata. W krajowych zawodach także miał sukcesy. W 1971 roku, na dwa lata przed życiowym triumfem, zajął drugie miejsce w finale IMP rozgrywanym w Rybniku. Rok później powtórzył ten wynik w MIMP. Wygrywał także Srebrny Kask i stawał na podium w bardzo prestiżowym wówczas memoriale Alfreda Smoczyka. Na uboczu do końca życia Szczakiel zakończył karier bardzo młodo, bo już w wieku 30 lat. W obecnym żużlu jest to w zasadzie jeszcze przedłużona młodość. W GP bardzo często czołowe miejsca zajmują żużlowcy znacznie powyżej tego wieku. Polak miał jednak problemy zdrowotne. Później próbowa sił jako trener, w Opolu organizowano też turniej "Mistrz świata Jerzy Szczakiel zaprasza". Pojawiał się na zawodach sporadycznie, bo ograniczało go zdrowie. Pierwszy polski mistrz świata zmarł 1 września 2020 po długiej chorobie. Jego imię nosi rondo na skrzyżowaniu obwodnicy Opola i ulicy Strzeleckiej. Choć nie ma go wśród nas, pamięć o Jerzym Szczakielu nigdy nie zgaśnie.