Kamil Hynek, Interia: Podobno palenie skraca życie, a ile lat zabrała panu praca w żużlu? Jacek Frątczak, menedżer żużlowy: Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że speedway bardzo wypruł mnie zdrowotnie, ale już np. analizując geny, to... ciężko stwierdzić. Moja babcia była długowieczna. Kiedy odchodziła z tego świata miała 101 lat. Gdyby nie udar trzy lata wcześniej mogłaby jeszcze pożyć. Za to dziadek zmarł bardzo wcześnie z przyczyn naturalnych, bo wieku 37 lat. Jak bardzo swoją obecność w czarnym sporcie przypłacił pan zdrowotnie? - Nie wiem, czy mamy tyle czasu, ta lista przypadłości jest bardzo długa. Spróbujmy. - Najmocniej organizm oberwał w kość po sezonie 2015. Miałem poważny problem laryngologiczny, który przez żużel rozwijał się piętnaście lat. Ucho było w opłakanym stanie, operowano mnie na żywca. Leczyłem się kilka miesięcy. Przed czterdziestką byłem poważnie zagrożony zapaleniem opon mózgowych. Efektem pracy w kurzu, hałasie i substancjach szkodliwych było porażenia nerwu twarzy. Kilkukrotnie usuwano mi guzki, które tworzyły się na powiekach. Kto panu pomógł? Te osoby policzę pewnie na palcach jeden ręki. Jednym z tych najważniejszych ludzi okazał się mój serdeczny przyjaciel, a zarazem doktor - Robert Zapotoczny. On krok po kroku wyciągał mnie z tego bagna, w którym tkwiłem po szyję. Swoją dużą cegłę dołożył też lekarz klubowy Falubazu - Janusz Hernik. Od nich dostałem wsparcie czysto medyczne, oni zaprowadzili mnie za rączkę do specjalistów. Uroki funkcjonowania w permanentnym stresie? - Do tej pory biorę leki na nadciśnienie. Wielokrotnie lądowałem na oddziale ratunkowym z bardzo silnym, sięgającym 130 ciśnieniem rozkurczowym. Bałem się, że wysiądzie mi pikawa. Trzymam w szufladzie na to papiery, od wylewu lub udaru dzieliła mnie cieniutka granica. Nie miał pan świadomości, że aż tak poważnie podupadł na zdrowiu? - Nie uzmysławiałem sobie, że cierpię aż na tyle dolegliwości. Jak się spieprzyło, to po całości, poleciał efekt domina. Przed sezonem 2019 w Toruniu dr Zapotoczny i kolega z klasy, obecnie ceniony ortopeda aż złapali się za głowę, czy ja nie zgłupiałem do reszty, że obejmuję Apatora. W krótkich żołnierskich słowach przekazali mi, że ja to nadaję się do wypasania krów i owiec. To miała być sugestia, że stres pana zabije? - Coś w tym stylu. Lekarze radzili, żebym zrezygnował z roboty w Apatorze, ale ja byłem uparty jak osioł. Nie chciałem zostawiać klubu w kryzysie. Ponieśliśmy cztery porażki z rzędu, a ja jako menedżer i frontman drużyny czułem się za tę drużynę odpowiedzialny. To jest pan sam sobie winny. Trzeba było nadepnąć na hamulec, a nie igrać z ogniem. - To nie takie proste. Zawsze byłem ambitny, ale wtedy faktycznie przesadziłem. Fizycznie byłem sponiewierany. Problemy ze snem, brak aktywności fizycznej, której zaniechałem z braku czasu, dały mi ostro po dupie. Fizycznie był pan wrakiem człowieka, a co z psychiką? - To system naczyń połączonych. Kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, wyczerpują się baterie w głowie. Przeżyłem załamanie nerwowe. Nie takie, że stałem w kącie i ryczałem jak bóbr, ale mój mózg przestał odbierać sygnały z otoczenia. Miał pan myśli samobójcze? - Szczerze? Byłem tak styrany, że nie chciało mi się żyć. Serio. Kto wiedział, że z panem jest źle? - Tylko wtajemniczeni. Najbliżsi i lekarze. To było już dramatyczne wołanie o pomoc, chodziłem do psychiatry. Zażywałem silne "piguły", które trzymały mnie w jako takich psychicznych ryzach. Przez kilka tygodni nie miałem prawa prowadzić samochodu. Wszędzie, łącznie z meczami w Toruniu woziła mnie żona. Na własnej skórze przekonał się pan, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie? - Niektóre osoby odwróciły się do mnie plecami, zostawiły na pastwę losu. Nie ukrywam było mi z tego powodu bardzo przykro. Dla mnie to niepojęte, ponieważ nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zapominam o czyimś istnieniu. To smutne, ale i dobra nauczka. - Zapłaciłem wysoką cenę, ale z perspektywy czasu może dobrze się stało, że nastąpiła taka brutalna selekcja. Teraz kipi pan energią. Byłem jedną nogą w grobie, a drugą na skórce od banana, ale wróciłem do świetnej formy. Trener personalny - Tomasz Pasek, z którym jestem związany od lat, włożył mnóstwo serca, żeby postawić mnie na nogi. Przeszedłem długą drogę, bite dwa lata zajęło mi przejście z piekła do czyśćca, a potem nieba. Nie boi się pan, że demony znów pana nawiedzą? - Niezbadane są wyroki Boskie. Na dzisiaj jestem szczęśliwym człowiekiem. Psychicznie i fizycznie jest okej. Żałuje pan czegoś? Nie. To były zawsze moje decyzje. Jestem dorosłym człowiekiem i biorę za nie odpowiedzialność, nawet mimo tego, że życie wystawiło mi za swoją lekkomyślność słony rachunek. Znajdzie się kilka osób, które po przeczytaniu tej rozmowy powie, nie no facet na bank wyolbrzymia. - No to im szczerze gratuluję. Największemu wrogowi nie życzę tego, jaką gehennę przeszedłem. Nie chcę używać górnolotnych słów i nikogo straszyć, ale cieszę się, że z wami tutaj jestem. Zlikwidował pan Facebooka. Hejt pana dobijał? - Chodziło o to żeby się odciąć. W ramach terapii? Też. W sieci jest tyle ścieku, że włosy stają dęba. Nie będę cytował Piłsudskiego, że naród wspaniały tylko ludzie..., no właśnie ludzie, oni potrafili wypisywać okropne rzeczy i to z imienia i nazwiska. Życzenia śmierci tobie i rodzinie były na porządku dziennym. To niewiarygodne, że wynik sportowy jest dla kogoś ważniejszy niż życie drugiego człowieka. Znam to z autopsji. Trzeba mieć naprawdę grubą skórę. - Tam jest jazda bez trzymanki. Zawsze znajdzie się grono osób, które nie ma żadnych skrupułów, żeby wdeptać cię w ziemię. Ja z reguły nie używam social mediów. Facebooka skasowałem, Messengera nie używam. Odkopał pan Twittera. - Tak, ale leżał odłogiem wiele lat zanim się znowu zalogowałem. Wybuch wojny w Ukrainie mnie zmobilizował. Strasznie przeżywam, to co wyprawia się naszą wschodnią granicę. Dotyka mnie to osobiście. Menedżerem klubów żużlowych był pan z reguły w weekendy, a jak dużą wyrozumiałością wykazali się pana szefowie w pracy zawodowej? - Zaciągnąłem ogromny dług wdzięczności wobec prezesa firmy SANPOL (centrala w Poznaniu, branża zajmująca się m.in. wyposażeniem łazienek) - pana Janusza Kasperka. On mnie uratował zawodowo. Przyszedł i powiedział: Jacek jesteś w takim stanie, że potrzebujesz nowych wyzwań, czegoś, co zajmie ci łeb. Awansował mnie w strukturach firmy. Tym jednym ruchem przeprowadził swoją terapię, stworzył rewelacyjne warunki do pracy. Dostałem niesamowitego kopa motywacyjnego, a po trzech latach wszedłem na swój Mount Everest. Żona nie wkraczała do akcji, gdy widziała, że pan nieuchronnie zbliża się do przepaści? - Po Toruniu, który mnie dobił, otrzymałem od niej szlaban na pracę w żużlu. Żony trzeba słuchać więc trwam w tym postanowieniu Wróci pan jeszcze? - (głośne westchnięcie). To jest jak narkotyk. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślał, marzył, wizualizował sobie różnych rzeczy. Miałem setki żużlowych snów. Pod powiekami stawały zarówno te dobre jak i złe momenty. Toruń także i nie w negatywnym świetle. Nie obraził się pan na Toruń? - Ktoś zaraz mi wytknie, że czaruję, ale ja pokochałem to miasto. Zintegrowałem się z klubem, otoczeniem. Mimo, że pochodzę z Zielonej Góry, oddawałem Apatorowi całego siebie. Czułem się na Motoarenie jak w drugim domu. Byłem przekonany, że porówna pan Apatora do uwierającej drzazgi. - W 2018 roku byliśmy o włos od zdobycia medalu, mogliśmy zmienić bieg historii. Jak rozpędziłem ten zespół, trudno było nas zatrzymać. Na finiszu zabrakło kropki nad "i". Nie umiem się z tym pogodzić do dzisiaj. Naczytał się pan komentarzy, że był koniem trojańskim? - Opinie, że celowo ciągnąłem drużynę w dół były krzywdzące i niedorzeczne. Taki mamy klimat, że zawsze znajdą się jakieś czarne owce, ale... dajmy temu spokój. Wymazałem już z pamięci złe rzeczy. A żużlowa brać zapomniała o Frątczaku, czy przeciwnie telefon wciąż się grzeje od propozycji? - W międzyczasie pojawiały się luźne rozmowy, różne projekty, ale żaden mnie nie urzekł. To nie jest też tak, że ja czekam na jakiś złoty strzał i sobie wybiorę, gdzie pójdę bo jestem jakąś alfą i omegą. Powiem jednak nieskromnie, że to musi być fajna, niekoniecznie długofalowa, lecz ciekawa i ambitna inicjatywa. Do czego pan zmierza? - Wie pan, ze mną jest ten kłopot, że ja swój ostatni mecz przegrałem, a ja chciałbym zejść ze sceny zwycięstwem. Choćby jednym. Ten projekt mnie zaintrygował. Bije od pana niezwykła pewność siebie. - To niech się pan teraz trzyma krzesła. Znów wyjdę na aroganta, ale zawsze byłem trochę czupurny i lubiłem iść pod prąd. Gdyby ktoś zaryzykował i jutro wyciągnął z szafy Jacka Frątczaka, otrzymałby w prezencie coś niezwykle interesującego. Człowieka, który przyniesie sukces w zębach. I wtedy cała na biało wchodzi żona studząc pana zapędy? - (śmiech) Brutalnie mnie pan ściągnął z obłoków. Koło się zamyka. Pozwolę panu dokończyć, bo zakładam, że jak się uweźmie, to żona da panu zielone światło. - Żeby wstać trzeba porządnie upaść. A ja doskonale znam smak tej wywrotki. Uważam, że w tej chwili mało kto jest tak zdeterminowany i głodny trofeów jak ja. W międzyczasie uodporniłem się na wiele bodźców zewnętrznych. Nakręcił się pan. - Jestem w stanie pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby dopiąć swego. Słyszy pan jak gadam. Gęba mi się śmieje, wyrzucam słowa z prędkością karabinu maszynowego. Jak ten królik z reklamy. - Energia mnie rozpiera. Fizycznie i psychicznie promienieje, w biznesie czuje się spełniony, dokształcam się, rozwijam naukowo. Ile razy pan słyszał, że jest menedżerem lanserem z ADHD? To skakanie po bandach po wygranych wyścigach wywoływało w środowisku uśmiech politowania. - Wierutna bzdura. Nigdy nie robiłem czegoś na pokaz, pod publiczkę, dla poklasku. Nie znajdzie pan bardziej naturalnego człowieka ode mnie. Takiego, który wywali kawę na ławę, albo wyartykułuje prawdę prosto w twarz. Przecież nie zachowywałem się obscenicznie, nie przekroczyłem granicy dobrego smaku, jak np. bramkarz reprezentacji Argentyny po finale Mundialu. W każdej dyscyplinie znajdziemy jednostki, które grają pod siebie, kreują sobie jakiś wizerunek. Żywiołowe reakcje na wydarzenia, to też element zabawy w poważny sport. - No to nie ze mną podobne numery. Ja nie ściemniałem i nikogo nie udawałem żeby wyprowadzić z równowagi rywali. Okej, jestem starszy o tych parę lat i aktualnie dałbym sobie na wstrzymanie, ale wówczas byłem wulkanem, adrenalina buzowała, a system nerwowy bił po krążeniu. To był odruch obronny i w taki sposób rozładowywałem napięcie. Nigdy nie kalkulowałem, przeważnie wybuchowy charakter brał górę. Jeżeli komuś to nie przypadło do gustu? Trudno, nie moja sprawa. Próbuję zrozumieć pana entuzjazm, ponieważ żużel dał panu porządną nauczkę, być może jasny sygnał, że to już czas, aby definitywnie zamienić park maszyn na ciepłe kapcie i telewizor, a tutaj nawet nie między wierszami padają konkretne deklaracje. - Bartek Zmarzlik wycelował kiedyś w sedno. Opowiadał, że dla niego żużel, to jedna wielka piaskownica. Gdy wejdzie do jej środka czuje się jak małe dziecko, które niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia. Mam dokładnie to samo. Chłonąc atmosferę z trybun, przechadzając się przez tor przed zawodami, a potem już samo widowisko są dla mnie jak wpuszczenie do sklepu z zabawkami, albo otwarcie pudełka ulubionych czekoladek. Jest pan typem domatora? - Dom, to moja oaza. Nie chodzę na imprezy. Wolę koc i herbatkę przy rozgrzanym kominku. W zimie lubię pojechać na narty, kocham góry. Jest pan człowiekiem mocno wierzącym. - Ale nie ekstremistą religijnym. To raczej kwestia wychowania. Po części wiara pozwoliła mi wyjść na prostą. Szacunek do bliźniego ma u mnie najwyższą wartość. Nienawidzę ludzi mściwych, z takimi będę zawsze wchodził w zwarcie i ich piętnował. A w życiu codziennym nie skrzywdziłby pan muchy. - Jestem typem wrażliwca, często się wzruszam, ale wcale się tego nie wstydzę. Jak facet płacze, nie znaczy od razu, że jest mięczakiem. Kocham zwierzęta, psa traktuje jak członka rodziny. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło go zabraknąć. Nawet podczas pobytu w Toruniu zastanawiałem, czy go nie wziąć na jakiś wyjazd. Sęk w tym, że to bokser, a te rasy muszą mieć przestrzeń. Sport zawsze panu towarzyszył. - Uprawiałem sporty walki. Byłem zawodnikiem Gwardii Zielona Góra w latach 90. Sala, to moja odskocznia, tam odreagowuję. Los pana wybitnie nie oszczędzał. Ledwo wykaraskał się pan ze swoich kłopotów, to zaraz przyszedł kolejny nokautujący cios. Poważnie zachorowała pana córka. - Dzięki Bogu najgorsze już za nami. Ponownie muszę wymienić doktorów: Zapotocznego i Hernika, którzy otoczyli nas fachową opieką. Osobne zdanie kieruję do dyrektora zielonogórskiego MOSiR-u - Roberta Jagiełowicza. Między nami jest szorstka znajomość, czasami wręcz konfrontacyjna, ale gdy czegoś potrzebowałem, zawsze stawał na wysokości zadania. Nie miał obiekcji, żeby do mnie zadzwonić i zapytać, jak tam badania kontrolne córki, czy wszystko w porządku. To chyba naukowo potwierdzone, że problemy łączą nawet zwaśnione strony. - Dyrektor Jagiełowicz krytykuje mnie regularnie, żebym zajął się robotą. Ale rzuca, to z gracją i szacunkiem, dlatego jego podszczypywania przyjmuję z uśmiechem na twarzy. Jak obecnie wygląda sytuacja zdrowotna córki? - Wyszliśmy z ostrego wirażu. Przed nami prosta. Żona mocno się poświęciła. Podziwiam ją za to. Trafiła mi się złota kobieta, bo przeszła z nami drogę krzyżową tam i z powrotem. Komentatorzy lubią używać takiego określenia, że ktoś nie spękał na robocie. - O to, to! Ja nie należę do panikarzy. Nawet siedząc w ciemniej dziurze szukam rozwiązania. Nabyłem ciężki bagaż doświadczeń i teraz go wykorzystuje. Trzeba ufać lekarzom. Za nami trudny, wymagający rok, ale podnieśliśmy się z desek i z optymizmem patrzymy w przyszłość.