Prześledziliśmy, ilu wychowanków w poszczególnych drużynach PGE Ekstraligi ma realna szansę na regularną jazdę w lidze. Nie mamy dobrych informacji, bo o sile większości zespołów stanowią zawodnicy pozyskani z zewnątrz. - Teraz liczy się pieniądz i dobry kontrakt. O sentymentach nie ma już mowy - słyszymy w środowisku. Drużyny PGE Ekstraligi złożone z najemników Pod względem liczby wychowanków w składzie meczowym najlepiej wygląda Fogo Unia Leszno i For Nature Solutions Apator Toruń. W zespole Rafała Okoniewskiego jest Bartosz Smektała i dwójka juniorów. Ciekawe jest to, że jak na ten ośrodek to i tak słaby wynik. Bywały lata, kiedy w zespole jeździła minimum czwórka miejscowych. Z kolei w Toruniu też mają trójkę swoich w osobach Pawła Przedpełskiego i juniorów. Idźmy jednak dalej. W Betard Sparcie Wrocław mogą pochwalić się Maciejem Janowskim. Jest też Kacper Andrzejewski, ale istnieje poważne ryzyko, że przegra on rywalizację o miejsce w składzie z Filipem Seniukiem i Jakubem Krawczykiem pozyskanymi z Ostrowa. Ten sam wynik liczebny możemy odnotować w ZOOleszcz GKM-ie Grudziądzi i Tauron Włókniarzu Czestochowa. W pierwszym przypadku są to juniorzy, a w drugim młodzieżowiec Kacper Halkiewicz i Maksym Drabik. Ktoś powie, że ten jest wychowankiem swojego ojca, ale pochodzi przecież z tego miasta, z którym to nazwisko jest mocno kojarzone. W pozostałych klubach liczba wychowanków wygląda jeszcze gorzej. W Gorzowie został jedynie Oskar Paluch, a w Lublinie i Zielonej Górze aktualnie nie zanosi się na to, aby w składzie meczowym regularnie pojawiał się jakiś wychowanek. Oczywiście w obu klubach funkcjonują szkółki, ale na nowe talenty trzeba będzie poczekać. Sprzedał BMW koledze, a teraz się tłumaczy. "Przepraszam, ale ja tak nie potrafię" To nie jest ten sam żużel co kiedyś W PGE Ekstralidze romantyzm związany z drużynami opierającymi się na miejscowych zawodnika skończył się już dawno. Mniej więcej wtedy, kiedy pojawiły się duże pieniądze i transfery. Dzisiaj liczy się przede wszystkim dobry kontrakt, a przejechanie kilkuset kilometrów na drugi koniec Polski nie stanowi większego problemu. Małe zainteresowanie wschodzącą gwiazdą. "Jestem trochę zaskoczony"