Riihimaki w zasadzie podczas każdego wyjazdu na tor zarówno w sobotę w Sanoku, jak i w grudniu w Tomaszowie Mazowieckim, sprawiał wrażenie niekontrolącego niczego w swojej jeździe. Notował mnóstwo poważnych upadków, za jego sprawą wydłużały się zawody, a sam żużlowiec niewiele sobie z tego robił. Z jednej strony doceniano jego ambicję, ale z drugiej zauważano brak kontroli nad samym sobą. W Sanoku miarka się przebrała. Po sobotnich wydarzeniach, zawodnicy zgodnie uznali, że w niedzielę z Riihimakim na tor nie wyjadą - Za moich czasów takiej sytuacji nie kojarzę. Nie było nikogo, kto siałby aż taki postrach. Za niebezpieczną jazdę sędzia po prostu wykluczał z danego biegu lub z całych zawodów. To co wydarzyło się w Sanoku, było jednak odpowiednim krokiem. Dużo się mówi o bezpieczeństwie w tym sporcie, więc trzeba o to dbać. Jeśli ktoś nagminnie doprowadza do upadków, to nie można dłużej czekać. Decyzję uważam za słuszną - ocenia Jan Krzystyniak, były żużlowiec. Jak jedzie Miedziński, to on zamyka oczy Postawa Riihimakiego wśród kibiców przywołała momentalnie historie z udziałem Adriana Miedzińskiego, który od początku swojej kariery w zasadzie także jeździ na granicy bezpieczeństwa, czasem pokazując skrajny brak rozwagi. Były sytuacje, w których rywale głośno domagali się reakcji władz. Jan Krzystyniak otwarcie przyznał, że czasem boi się na Miedzińskiego patrzeć. - To może być problem mentalny. Może należałoby czasem zarządzać dodatkowe badania? Kiedyś taka jazda może źle się skończyć. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Adrian to szczególny przypadek. Jak on czasem jedzie, to ja oczy zamykam. Szczęście, że w większości u niego to się kończy tylko potłuczeniami. Sam zawodnik powinien jednak też mieć świadomość jazdy na krawędzi i zagrożenia dla innych. Życie nie kończy się na żużlu. Tak u Adriana, jak i u Riihimakiego - zakończył.