Z kopalni na tor Bartosz Szymura wrócił na tor po kilku latach przerwy. Jest górnikiem i pracuje w kopalni. Łączy to ze sportem żużlowym, do którego nadal czuje pociąg, mimo wykonywania niezwykle niebezpiecznej pracy na co dzień. Najwidoczniej Szymura do tego stopnia uwielbia adrenalinę, że musi sobie fundować jej podwójną dawkę. Nie jest on jedynym ani pierwszym takim przypadkiem w speedwayu. W kopalni pracuje też na przykład Wojciech Węgrzyn, były żużlowiec. - Pamiętam tę niepewność po wejściu do szoli (winda - dop. aut.) i jazdę 550 metrów w dół, w nieznane. Potem, już na dole, wrażenie zrobiła na mnie ta ogromna rozległość, ilość wyrobisk i tuneli. Pracowaliśmy często w odległości kilku kilometrów od miejsca zjazdu i to dawało do myślenia - mówił w rozmowie z Wirtualną Polską kilka tygodni po wybuchu pandemii koronawirusa. Żużlowcy to ludzie, którym strach towarzyszy przy każdym dniu pracy, czyli każdym wyjeździe na tor. Być może dlatego też nie mają kłopotu z pójściem do innej bardzo niebezpiecznej pracy, jaką jest kopalnia. Umiejętność kontrolowania strachu na torze przekłada się też na inne aspekty życia. Z górnictwem miał też do czynienia Rafał Szombierski, były żużlowiec, obecnie mające wielkie problemy z prawem po spowodowaniu wypadku drogowego. Czy coś z tego będzie? Szymura to wychowanek RKM-u Rybnik, który od początku kariery nie miał łatwo. Licencję zdał w 2006 roku, ale dopiero rok później zadebiutował w lidze, i to nie w barwach macierzystego klubu, tylko Kolejarza Opole. Rok później już z kolegami z RKM-u zdobył złoty medal Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski. Mówiło się, że ówczesna grupa rybnickich juniorów będzie kontynuacją pięknych czasów Szombierskiego, Romanka czy Chromika. Potem jednak Szymura gdzieś się zagubił. Sezon 2008 przesiedział w Rybniku, nie jeżdżąc prawie wcale. To mocno wyhamowało go sportowo. Ostatni rok kariery juniorskiej spędził w Krakowie, gdzie spisywał się nieźle, także pod względem indywidualnych wyników. Awansował nawet do finału Srebrnego Kasku. Został pod Wawelem także na pierwszy rok wśród seniorów, a następnie wrócił do Rybnika, gdzie mimo niezłej średniej (1,417) nie był zbyt pożądany. Odpuścił więc sobie żużel. W 2017 roku odnowił licencję i od tego czasu szuka startów w różnego typu zawodach. Prezentuje się w nich raczej średnio, żeby nie powiedzieć słabo. W minionym sezonie udało mu się wrócić do rozgrywek ligowych, ale szału w barwach drużyny z Poznania nie zrobił. Na kolejny rok podpisał umowę warszawską w Śląsku Świętochłowice. To oznacza, że dalej chce próbować. Czy mu się uda? Będzie to bardzo trudne, ale 31 lat jak na żużlowca to jeszcze nie jest zaawansowany wiek. Praca na czas bez żużla Gdy wybuchła pandemia koronawirusa, wielu zawodników bało się, że wobec braku możliwości jazdy, nie będą w stanie utrzymać swoich rodzin i teamów. Mimo wszystko wielu wzbraniało się przed tym, by pójść, choć na chwilę do normalnej pracy. Raptem kilku zdecydowało się na taki krok. Najbardziej znanym przykładem był Nicolai Klindt, który postanowił na pewien czas zatrudnić się w supermarkecie Tesco i tam zajmował się rozwożeniem towaru. Spora część jego skandynawskich kolegów pracuje całą zimę, by nie siedzieć bezczynnie w domu i czekać na sezon (jakże obca taka postawa jest polskim zawodnikom). Szwedzi czy Duńczycy mimo znacznie lepszego statusu gospodarczego ich krajów, nie wstydzą się np. pracy przy trumnach w sezonie zimowym (Mikkel Bech). Regularnie do pracy poza sezonem chodzą też np. Rene Bach czy Rasmus Jensen. Niegdyś robił to Jesper Brunn Monberg, żużlowiec z przeszłością w Grand Prix. Polscy żużlowcy pracują głównie wtedy, gdy naprawdę nie mają już innego wyjścia. Gdy Damian Adamczak był żużlowcem Polonii Bydgoszcz, łączył jazdę z pracą w pizzerii (należącej do innego żużlowca, Michała Robackiego). Tomasz Orwat dorabiał na stacji benzynowej, a Eryk Borczuch jako barman. To godne pochwalenia, bowiem, zamiast czekać na wzrost formy i początek zarabiania na torze, lepiej podjąć inną pracę w międzyczasie.