Polska od lat utrzymuje cykl Grand Prix. Pomogła zorganizować 6 z 8 rund w czasach koronawirusa. To dzięki kasie z polskich miast promotorzy cyklu (wcześniej BSI, a teraz Discovery) jakoś sobie radzą i spinają ten biznes. Jeśli będziemy solidarni, to promotor będzie miał kłopoty Gdyby jednak działaczom polskiej federacji i miastom organizującym Grand Prix udało się solidarnie podejść do sprawy, to światowe władze byłyby w olbrzymim kłopocie. Na razie jest tak, że ten pomysł chodzi kilku ludziom po głowie. Pora jednak, by przejść od słów do czynów. O co konkretnie chodzi? Ano o to, żeby przestać pchać kasę do kieszeni promotora, który za rok chce zrobić cztery turnieje w Polsce. Te w Gorzowie, Wrocławiu i Warszawie są już przesądzone (ważne umowy). Trwają negocjacje z Toruniem. Jeśli to wszystko wypali, to promotor zarobi około 12 milionów na sprzedaży licencji czterem polskim ośrodkom. Groźba utraty 12 milionów, to może być zimny prysznic Trudno oczywiście wymagać od organizatorów polskich rund, by zrywali ważne umowy, bo to wiąże się z wypłatą potężnych odszkodowań. Można jednak już teraz zacząć uświadamiać zagranicznych partnerów, że kurek z kasą będzie zakręcony. W Toruniu mogą zrobić to już teraz, w Warszawie po GP 2024, bo wtedy wygasa kontrakt. Nie wiemy, jak długą umowę na GP ma Wrocław. Gorzów z kolei ma kontrakt do 2025, więc musi trochę poczekać. Inna sprawa, że tam już teraz trwa potężna dyskusja nad tym, co dalej, bo opłata licencyjna jest tak duża, że klub dopłacając ponad milion do licencji, nie zarobił w tym roku na organizacji Grand Prix zbyt wiele. Od jednego z ważnych żużlowych działaczy słyszymy, że trudno stać bezczynnie, kiedy wyrzucają nam mistrza świata z Grand Prix. Nacisk miast i klubów organizujących GP może zdziałać cuda. Perspektywa utraty 12 milionów może podziałać na federację i promotora jak zimny prysznic. Zwłaszcza że inni nie chcą płacić tyle za licencję, a plany podboju Australii i Stanów wciąż są tylko w sferze marzeń.