Michał Konarski, Interia: Oglądał pan sobotni finał Speedway of Nations? Jan Krzystyniak, były żużlowiec: Czy oglądałem? Tak, ale to wszystko co mogę powiedzieć o tych zawodach. Dotrwał pan do końca? - No właśnie nie. Wyłączyłem w trakcie, bo nie chciałem dłużej tego oglądać. To jakie ma pan refleksje? - Aż trudno jakoś sensownie to skomentować. To jest potworna klęska reprezentacji Polski, która będąc w zasadzie faworytem zawodów, wygrywa tylko z najsłabszym rywalem, który dodatkowo jedzie w osłabieniu. Liczyłem na to, że po półfinale zostaną wyciągnięte odpowiednie wnioski. Tylko i wyłącznie fuks spowodował, że my do tego finału awansowaliśmy. Niestety, wniosków nie wyciągnięto. A należało to zrobić. Czyli rozumiem, że pana zdaniem błędem było pozostawienie tego samego składu. - Tak. Jeśli coś nie wypaliło w środę, to trudno było oczekiwać, że nagle wypali w sobotę. Tym bardziej, że w półfinale naprawdę wyglądało to bardzo kiepsko i w ciągu 3 dni miało się to zmienić? Moim zdaniem taki Kubera bardzo dużo by wniósł do naszej drużyny. Ale do takich decyzji trzeba odwagi. Kiedyś trenerzy mieli jej więcej. Startowałem w meczu, w którym w 15. biegu na najlepszą parę rywala wystawiono dwóch nieopierzonych młokosów. I oni wygrali 5:1. Nazywali się Krzystyniakowie. Sporo osób uważa, że należy zmienić trenera kadry. Pan też uważa, że Rafał Dobrucki się w tej roli nie sprawdza? - Na ten temat nie chcę się wypowiadać. To nie są moje decyzję. Tak jak powiedziałem, po półfinale nie wyciągnięto wniosków. A to jednak był błąd sztabu szkoleniowego. Ocenę i decyzję pozostawiam tym, którzy są za to odpowiedzialni. A co z tym słynnym torem? Znów da się usłyszeć, że sami sobie robimy krzywdę sposobem przygotowania nawierzchni w polskich ligach. - Oczywiście, że tak. Przecież te tory w naszych rozgrywkach to jest jakiś żart. Potem nasi jadą do takiego Vojens i poza Zmarzlikiem nie istnieją. To przypadek? Nie, pracujemy na to. Powiem panu jedną rzecz. Gdy dziesięć lat temu pytano mnie, czy dałbym radę jeszcze z dwa kółka przejechać płynnie, nie miałem wątpliwości. Nie dałbym. Ale teraz? Pewnie, że dałbym radę. Czekam na przepis o obowiązkowym zawodniku U65. Rozważę powrót. Czyli jeśli władze wprowadzą ten przepis, to Jana Krzystyniaka ponownie ujrzymy na torze? - Tak. A wraz ze mną kilku innych w tej kategorii wiekowej, którzy poradzą sobie jeszcze lepiej niż ja. Nie mam wątpliwości. Generalnie to w polskich ligach zawody odbywają się tylko przy pogodzie idealnej. Czy to nie absurd? - Absurd, ale zawodnicy się już do tego po prostu przyzwyczaili. Jak trochę popada, to nie chcą jechać. Całe życie jestem w tym sporcie, ale już jakiś czas temu przestałem go rozumieć. Zdaję sobie sprawę, że czasy się zmieniają. Tylko że teraz widzę więcej lansu, celebrytów i udawania niż prawdziwego sportu. Ostatnia sprawa. Niektórzy uważają, że Bartosz Zmarzlik powinien sam dobierać sobie partnera na takie zawody. Co pan na to? - To niegłupi pomysł. Od razu na wstępie trzeba powiedzieć, że Bartosz mistrzem jazdy parowej nie jest. To wszyscy wiemy. Nie ma czego porównywać, jeśli chodzi np. o niego i Tomasza Golloba. Ale fakty są takie, że Zmarzlik ciągnie tę kadrę od wielu lat. Do niego przyczepić się nie można. Zawodzą inni, więc może rzeczywiście niech on sam wskaże tego, z którym najchętniej by pojechał. Za rok wraca DPŚ. Tam będzie lepiej? - Nie sądzę. Dobrze, że jest we Wrocławiu, bo jeszcze byśmy do finału nie awansowali. Sam Zmarzlik tego nie wygra. Trzeba pewnych zmian w kadrze. Są żużlowcy, którzy w zasadzie zawodzą za każdym razem. Nie wydaje mi się, że nagle za rok będzie inaczej.