Kiedy Wiktor Jasiński przyjechał w niedzielę rano na stadion w Krośnie, to po krótkim obchodzie stwierdził, że tor nie jest idealny, ale pojedzie. Niedługo po nim zjawił się jednak Dominik Kubera. Przyjechał z bratem, który pracuje w jego teamie. Panowie zaczęli robić zdjęcia i nagrywać filmiki. Organizatorzy, widząc zachowanie Kubery, stwierdzili: on na pewno nie chce jechać. Takie pytanie zadał Zmarzlik kolegom Na odprawie okazało się, że startować nie chcą też Bartosz Zmarzlik, Maciej Janowski, Janusz Kołodziej i Jarosław Hampel. - Chcecie na tym jechać - zapytał Zmarzlik kolegów, a wszyscy tylko głowy pospuszczali, choć wcześniej kilku z nich mówiło, że nie ma zastrzeżeń. Taki Krzysztof Buczkowski dziwił się, o co w ogóle chodzi. Złoci medaliści z Wrocławia mieli jednak obawy. Oni nie chcieli ani odprawy, a co dopiero próby toru (jeden z nich zapytał: kto mi zwróci za oponę i olej) i nie przystali też na żadną propozycję (jeden, dwa biegi na próbę, ewentualnie przerwanie po dwunastu, jak będzie źle) promotora i związkowych działaczy. Ci, którzy nie chcieli jechać, nie chcieli też rozmawiać o problemach w świetle kamer. Wybrali zamknięte pomieszczenie, by tam powiedzieć, jak ich zdaniem sprawy się mają. Kibice tego nie słyszeli. Dziesięciu chciało jechać. Ulegli presji mistrzów? Zawodnicy argumentowali swoją postawę tym, że bezpieczeństwo najważniejsze, a w Krośnie ktoś zbronował w tygodniu tor i w niedzielę nie wyglądał on najlepiej. 10 zawodników początkowo chciało w tych warunkach jechać. Potem zmienili zdanie. Zdaniem organizatorów ulegli presji mistrzów. Od kilku osób, które były na miejscu słyszymy, że śmiało, można było jechać. Ich zdaniem wiele rund Grand Prix było rozgrywanych w trudnych warunkach i nikomu nic nie przeszkadzało. Nikomu też nie przyszło do głowy, żeby protestować, narzekać i mówić, że termin nie pasuje (na to miał zwrócić uwagę m.in. Kubera). Może i ten termin nie był najszczęśliwszy (dzień po finale DPŚ), ale nie wolno zapominać, że zawodnicy jadą ligę dzień po Grand Prix i nie narzekają. Miało być święto żużla, a wyszło inaczej Zresztą w zamyśle organizatorów IMP dzień po finale DPŚ miał być przedłużeniem żużlowego święta w Polsce. Niedziela i złakniony dobrego żużla ośrodek miały być gwarantem tego, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Stało się inaczej. Od menadżera jednego z żużlowców słyszymy, że trudno porównywać rundy GP w trudnych warunkach do tego, co mieliśmy w niedzielę w Krośnie. Największym problemem jego zdaniem były dziury w torze. Nikt nie chciał ryzykować kontuzji w obliczu play-off. Zwracał on uwagę na to, że Adrian Gała w normalnych warunkach, na równym torze, sfaulował Piotra Pawlickiego. Jego zdaniem, na trudnym torze, Gała znów mógł kogoś wykluczyć z jazdy. Menadżer zawodnika stawia pytania - Poza tym ja się pytam, co robili organizatorzy. Siedzieli w Krośnie od kilku dni, a toru nie potrafili przypilnować. I gdzie był promotor? Ja go widziałem w sobotę we Wrocławiu - irytuje się mechanik jednego z żużlowców, słysząc, że teraz to oni są oskarżani o to, że storpedowali finał w Krośnie. Organizatorzy tak to jednak czują. Ich zdaniem można było jechać, a jedynie upór zawodników to uniemożliwił. Był nawet pomysł, żeby zagrać z nimi na ostro a tych, którzy nie staną pod taśmą wykluczyć. W końcu jednak z tego zrezygnowano i zaproszono ich na obchód toru, żeby wszystko dobrze przygotować na poniedziałek. Na obchód przyszli Janowski i Przemysław Pawlicki. Nie chcieli jednak dawać wskazówek. - Grzesiu wie (toromistrz Grzegorz Węglarz - dop. red.), co robić - stwierdził Janowski. Przypomnijmy, że w tym roku mieliśmy już finał Złotego Kasku w Opolu, gdzie zawodnicy też początkowo nie chcieli jechać, a protestowali ci sami zawodnicy. - Łańcuch zaczyna trząść psem razem z budą - słyszymy od jednej z osób funkcyjnych.