Finał, który na zawsze przejdzie do historii Jest rok 1973. Finał Indywidualnych Mistrzostw Świata na żużlu na śląskim gigancie w Chorzowie. Zwycięża mało znany Jerzy Szczakiel. Człowiek znikąd, którego nazwisko zagraniczni dziennikarze nie potrafili prawidłowo wypowiedzieć. - Pamiętam, że reporterzy spoza Polski łamali sobie języki. Rzeczywiście mieli problem z wymową nazwiska Szczakiel. Dopiero po paru próbach ta sztuka im się udała - wspomina tamten wielki dla historii polskiego żużla dzień Adam Jaźwiecki, znany dziennikarz, prywatnie doskonale znający zmarłego mistrza. - Tamten finał był wielką sensacją, a przede wszystkim zaskoczeniem. Stadion w Chorzowie kibice wypełnili niezwykle szczelnie. Było ich ponad 100 tys. Nawet na słynnym Wembley na tego typu zawodach pojawiało się maksymalnie 80 tys. Szczakiel dokonał rzeczy wydawać by się mogło niewiarygodnej. Pokonał przecież wielkiego mistrza Ivana Maugera - opowiada Jaźwiecki. Nowozelandczyk należał do grona ścisłych faworytów. Na Szczakiela mało kto stawiał. Wyżej stały akcje choćby nawet Zenona Plecha, który wtedy zawody zakończył z brązowym medalem. Tymczasem pierwszy polski mistrz zaskakiwał już od pierwszego biegu. Imponował atomowymi startami. Niektórzy twierdzili nawet, że puszczał sprzęgło równo z taśmą. Taki zresztą pojawiał się zarzut względem niemieckiego sędziego Georga Traunspurgera. O złocie dla Szczakiela decydował wyścig dodatkowy, w którymi mierzył się z Maugerem. Zdaniem obserwatorów arbiter zbyt szybko puścił taśmę, przez co wielki faworyt przespał start i pogrzebał swoje szanse na złoto. Później próbował jeszcze gonić Polaka, ale podczas jednego z ataków upadł na tor i musiał zadowolić się srebrnym medalem. - Niemiecki sędzia już więcej nie poprowadził zawodów tej rangi. A starty, jakimi dysponował Szczakiel, rzeczywiście były niesamowite. Zresztą to był zawsze jego wielki atut. Od początku, gdy zaczął jeździć na żużlu, zdradzał swój talent w tym elemencie - podkreśla Adam Jaźwiecki. Kwiaty podarował zmarłej matce Szczakiel po zawodach obdarowany został kwiatami. Tuż po wyjeździe ze stadionu swoje pierwsze kroki skierował nie do domu, a ...na cmentarz. To tam spoczywała jego matka, która zmarła tego samego roku. Polski mistrz postanowił najpierw odwiedzić bliską sobie osobę, złożyć kwiaty na grobie, a dopiero później pojechał do domu. - Był skromnym człowiekiem. Mało towarzyskim. Można powiedzieć, że miewał swoje "widzi mi się". Samotnik. Dobrze wszyscy wiemy, że towarzystwo sportowe ma to do siebie, że lub czasami razem usiąść i pogadać. Jerzy chodził jednak swoimi ścieżkami - mówi Jaźwiecki. I prawdę mówiąc Szczakiel nigdy nie uchodził za talent pokroju mistrza świata. Predyspozycje miał, ale niewielu wróżyło mu takie sukcesy. A te największe doświadczył na arenie międzynarodowej. Poza mistrzostwem świata mógł pochwalić się m.in. Mistrzostwem Świata Par zdobytym w 1971 roku. Co ciekawe, indywidualnym mistrzem Polski nigdy nie został. W rozgrywkach polskiej ligi od początku do końca kariery wierny był Kolejarzowi Opole. Został też symbolem i ikoną tego klubu. Doczekał się własnego ronda Sukces Szczakiela z 1973 roku odbił się w Polsce sporym echem. Może trudno to porównywać do "Małyszomanii" czy "Gollobomanii", jednak rodacy docenili ten nieprzeciętny sukces. Do tego stopnia, że mistrz doczekał się ronda swoje imienia. - Kiedy się wyjeżdża z autostrady do Opola od strony Katowic, to trafiamy właśnie na rondo im. Jerzego Szczakiela. Na środku stoi motocykl żużlowy. Kawałeczek dalej są Grodzice i to właśnie tam urodził się nasz mistrz - mówi nam Jaźwiecki. Szczakiel ani myślał szukać szczęścia w świecie. W swoich rodzinnych stronach czuł się najlepiej. Nie był też typem osoby, którą ciągnęło przed kamery telewizyjne. Raczej stronił od mediów. Swój ostatni wyścig o życie odbywał po cichu. Choroba nowotworowa dawała mu się mocno we znaki, jednak nie zamierzał się przed wszystkimi użalać. Zmarł 1 września 2020 roku w Opolu. Pierwszy polski mistrz świata na żużlu miał 71 lat. Jakub Czosnyka