1995 rok określany jest w żużlu jako początek nowej epoki. Epoki Speedway Grand Prix. Od tego momentu najlepszym zawodnikiem globu nie zostawał zwycięzca jednodniowych zawodów, a kilku turniejów z których punkty sumowano w klasyfikacji generalnej. Upodabniając się do Formuły 1 czarny sport miał wkroczyć na salony i raz na zawsze skończyć ze złotymi medalistami z przypadku. O ile drugie z założeń jak najbardziej się udało, o tyle co do tego pierwszego szczególnie w ostatnich latach mamy coraz większe wątpliwości. Tak czy inaczej, cykl dostarczył nam wielu niezapomnianych chwil. Czas powspominać najbardziej kultowe z nich. Mistrzowie, którzy przeszli do historii Przez 27 lat wyłoniliśmy 13 indywidualnych mistrzów świata. Wszyscy z nich na stałe zapisali się w historii dyscypliny, jednak nie ma co się oszukiwać, że kibice będą pamiętać tylko o najbardziej utytułowanych z nich oraz o tych, którzy sukcesu dokonali w niepowtarzalnym stylu. Pierwszy na myśl przychodzi nam rzecz jasna Tony Rickardsson. Szwed na najwyższym stopniu podium stawał aż pięciokrotnie, dodając do tego po dwa srebrne i brązowe medale. Poza 51-latkiem na podium klasyfikacji wszech czasów znajdują się ponadto Greg Hancock oraz Jason Crump. Na obecną chwilę nie zanosi się na to, by ktoś w najbliższej przyszłości dorównał ich osiągnięciom. Dobrą drogę obrał co prawda Bartosz Zmarzlik, jednak do lidera zestawienia brakuje mu trzech złotych krążków. Tomasz Gollob powalił Zbigniewa Bońka na kolana Jeżeli już mowa o naszych reprezentantach, nie sposób nie wspomnieć o Tomaszu Gollobie, czyli człowieku bez którego najprawdopodobniej nie byłoby sukcesów Bartosza Zmarzlika czy wcześniej Jarosława Hampela, Krzysztofa Kasprzaka i Patryka Dudka. Wychowanek Polonii na koncie ma zaledwie jeden tytuł, ale zdobyty w stylu godnym największych gwiazd. Nie dość, że na wymarzony sukces Polak czekał prawie do czterdziestki, to na dodatek po przypieczętowaniu mistrzostwa nie odpuścił ostatniej rundy w Bydgoszczy, gdzie wybrał się ze złamaną nogą po to, by dać radość licznie zgromadzonym kibicom. Tomasz Gollob to nie tylko wielkie osiągnięcia. Nasz rodak w trakcie kariery cieszył oczy fanów przede wszystkim kapitalnymi wyścigami. Chyba najbardziej kultowy z nich miał miejsce we Wrocławiu w 1999 roku. Pasjonujący pościg faworyta publiczności za Jimmy’m Nilsenem sprawił, iż trybuny oszalały, a Zbigniew Boniek, po udanym ataku swojego przyjaciela na szwedzkiego rywala, z wrażenia padł na kolana. Z buta wjeżdżam, czyli debiut nie taki straszny Speedway Grand Prix to nie tylko rywalizacja największych z największych. Kibice szczególny sentyment mają do zawodników debiutujących w cyklu, którzy jeszcze nie wiedzą z czym to się je. Niektórzy z nich kompletnie nie radzą sobie z presją i wylatują z piętnastki po paru miesiącach, bez ani jednego turniejowego zwycięstwa. Do tego grona nie należy Martin Vaculik. Słowak do elity wszedł z buta i w swojej pierwszej rundzie w 2012 roku od razu rozstawiał faworytów po kątach. Na stadionie imienia Edwarda Jancarza nie było na niego mocnych, a w marszu po pewny triumf nie przeszkodził mu nawet coraz mocniej padający deszcz oraz rosnący w siłę ówczesny gwiazdor Stali Gorzów - Tomasz Gollob. Niecałe dwa lata później fenomenalny wyczyn 31-latka powtórzył Martin Smolinski. Na jego sensacyjny awans do grona najlepszych za sprawą GP Challenge 2013 początkowo wielu ludzi reagowało śmiechem. Mało kto spodziewał się bowiem, że Niemiec realnie włączy się do walki o utrzymanie. Ten jednak zamknął usta krytykom już przy okazji inauguracyjnych zmagań w nowozelandzkim Auckland, gdzie od pierwszego startu imponował regularnością i niezauważanie prześlizgnął się do finału. W nim pomimo fatalnej reakcji pod taśmą, sukcesywnie odrabiał stratę, by na ostatnim okrążeniu wyprzedzić prowadzącego Nickiego Pedersena i pomknąć po zwycięstwo. Nie zawsze było kolorowo Przytoczyliśmy wzruszające momenty cyklu, lecz w historii nie brakowało też chwil wstydliwych. Chociażby w 2008 roku cały żużlowy świat czekał na turniej w Gelsenkirchen. Fani tłumnie mieli odwiedzić Veltins-Arenę, czyli dom piłkarskiego Schalke. Mieli, ponieważ nie dość, że zawody trzeba było odwołać na kilka godzin przed oficjalną prezentacją, to na dodatek czarny sport nigdy tam nie wrócił. - Wprawdzie stadion w Gelsenkirchen może być całkowicie zadaszony, ale materiał użyty do budowy toru był zbyt nasiąknięty wodą. W piątek zwracali na to uwagę zawodnicy, którzy obawiali się o swoje bezpieczeństwo. Organizatorzy nie byli w stanie osuszyć nawierzchni i w tej sytuacji postanowili przenieść zawody do Bydgoszczy - pisał na łamach Sportowych Faktów Damian Gapiński. Na kolejny skandal nie musieliśmy wcale długo czekać. W sezonie 2015 los niemieckiego miasta podzieliła Warszawa. Huczny debiut stolicy w kalendarzu zakończył się wspominanym do dziś "cyrkiem na Narodowym". Organizatorzy najpierw zmagali się z problemami z nawierzchnią, a następnie posłuszeństwa odmówiła maszyna startowa. Po dwunastu gonitwach sędzia postanowił nie narażać zdrowia zawodników i ostatecznie zaliczył wyniki w akompaniamencie gwiżdżącego ponad 50-tysięcznego tłumu. Żużel też miał swojego Verstappena i Hamiltona Czas tym razem przypomnieć jedną z najbardziej wyrównanych i zarazem dramatycznych batalii o mistrzostwo. W 2012 roku bank rozbili Chris Holder i Nicki Pedersen. Obaj do ostatniej rundy szli ze sobą łeb w łeb. Kwestia złotego medalu ku zadowoleniu kibiców rozstrzygnęła się dopiero na zakończeniu sezonu w Toruniu. Pretendenci trafili na siebie w półfinale, gdzie doszło do kontaktu, co w konsekwencji doprowadziło do upadku Nickiego Pedersena. Sędzia ostatecznie postanowił wykluczyć Duńczyka, odbierając mu tym samym szanse na tytuł. Na domiar złego między zwaśnionymi stronami zaczęły się przepychanki, które cudem nie zakończyły się większą bójką. Gdzieś to już widzieliśmy? Ano w Formule 1. Na szczęście Max Verstappen i Lewis Hamilton ograniczyli się do słownych potyczek. Tor żużlowy zamienili w ring bokserski Spięcie Nickiego Pedersena i Chrisa Holdera było jednak niczym w porównaniu do kilku innych pojedynków. Niestety nie chodzi nam o torowe batalie, a o zwroty akcji mające miejsce po zakończeniu sportowej rywalizacji. Pierwszy w 1995 roku wyłamał się Craig Boyce. Niezadowolony Australijczyk tak postanowił wymierzyć sprawiedliwość Tomaszowi Gollobowi, że Polak padł na ziemię jak rażony piorunem. Ciosu pozazdrościłby mu Mike Tyson. Po skandalicznej sytuacji z naszym mistrzem trochę odpoczęliśmy od tego typu wrażeń. Problem powrócił dopiero w sezonie 2009, kiedy tor żużlowy w ring bokserski zamienili Scott Nicholls i Emil Sajfutdinow. Po bójce Brytyjczyka z Rosjaninem w kolejnych latach gorąco robiło się głównie za sprawą Nickiego Pedersena. Ostra jazda Duńczyka spowodowała, iż miał on na pieńku z Matejem Zagarem, ojcem Macieja Janowskiego oraz Samem Mastersem.