Mikkel Bech (wcześniej Mikkel B. Jensen) pojawił się na torach w 2011 roku i od razu zwrócił na siebie uwagę, bo jako zaledwie 17-letni chłopak dostał dziką kartę na GP w Kopenhadze. Co prawda niczego szczególnego tam nie pokazał, ale już rok później był etatowym członkiem drużyny Danii, która brylowała w DPŚ. Bech podczas zawodów w Bydgoszczy pokonał Tomasza Golloba (!), więc to już nie były przelewki. Momentalnie zainteresowano się nim w Ekstralidze, trafił do Falubazu Zielona Góra. Podpisał też umowę z Red Bullem, a jak wiadomo kask tej firmy potrafi bardzo dużo ważyć. Przekonał się o tym choćby skoczek narciarski Andreas Wellinger, który przez długi czas po podpisaniu umowy był totalnie bez formy. Wrócił i dokonał wielkich rzeczy (mistrzostwo olimpijskie), ale Polakowi Tomaszowi Pilchowi już tak dobrze nie poszło, a on też był w Red Bullu. Potentat świetnie płaci, ale wymaga określonych wyników sportowych. Być może to też przytłoczyło Becha. Kończył i wracał. Teraz znów zaszokował Mikkel Bech dwa razy kończył żużlową karierę. Mówiło wypaleniu, braku motywacji, innych pomysłach na siebie. Zawsze jednak po powrocie imponował formą do tego stopnia, że nikt niewiedzący o jego przerwie, nie uwierzyłby że Bech to człowiek, który tak długo nie jeździł. Kilka dni temu Mikkel znów wrócił na tor i w turnieju Iversena spisał się świetnie, pokonał choćby Rasmusa Jensena jako jedyny w zawodach. Widać, że on wciąż to ma. Ma coś, o czym inni mogą pomarzyć. Wielki, naturalny talent. I tylko wielka szkoda, że Bechowi odechciało się żużla na wielkim poziomie. Oczywiście, powinien robić to, co aktualnie daje mu największą satysfakcję. To jednak chłopak obdarzony tak wielkim potencjałem, że z miejsca mógłby być liderem drużyny 2-ligowej, a może i 1-ligowej. Kto wie, czy w PGE Ekstralidze nie woziłby dobrych punktów. Sam Bech nie chce aż tak wdawać się w szczegóły swojej niechęci do profesjonalnego żużla, ale można domniemywać, że naprawdę jest nim zmęczony.